Quantcast
Channel: Niciarniana
Viewing all 67 articles
Browse latest View live

Czy można mieć za dużo wykrojów do szycia?

$
0
0


Kupowanie magazynów z wykrojami jest strasznie przyjemne. Poszłam sobie do miasta i wróciłam z naręczem archiwalnych Burd. I jedną aktualną. :)




Wracam dziś do pewnych rozważań z poprzedniej notki. Ile warto zapłacić za wykrój? Czy taki pojedynczy, pakowany w folię i gotowy do wycięcia jest tani czy drogi? Czy Burda z dziesięcioma wykrojami cudownie rozmnożonymi w dwadzieścia modeli jest tania? Trudno poza tym rozmawiać o tzw. opłacalności, kiedy wiadomo, że ani czas ani fizyczne możliwości nie pozwolą na ich pełne wykorzystanie. Czy ktokolwiek kiedykolwiek uszył WSZYSTKO z pojedynczego numeru Burdy? A jaki procent osób uszył więcej niż jeden model? Być może tylko promil szyjących odpowiedziałoby twierdząco. Niektórzy próbują z tym walczyć, ustalają, że każdego numeru coś uszyją i realizują zamiar, dopóki nie trafią na taką Burdę, w której nic nie odpowiada im gustom. Albo uszyją wtedy coś na siłę, albo złamią postanowienie. Tak czy siak kończą z wyrzutami sumienia.

Po co kupować tyle wykrojów? Wprawdzie nie zawsze płaci się za nie cenę regularną, można zdobyć je stosunkowo tanio na stoiskach z przecenioną prasą i w antykwariatach. Są też aukcje internetowe i portale z lokalnymi ogłoszeniowe, choć czasem oferty osób prywatnych mają niezbyt korzystne ceny. Kiedy byłam w Szwecji, tamtejsze secondhandy były prawdziwymi kopalniami skarbów - zawsze można było znaleźć w osobnym kąciku pudła z pojedynczymi wykrojami Burdy, Stil, Neue Mode, Simplicity, wszystko w doskonałym stanie, czasem nawet nieużywane. Jak tu się nie skusić, jeśli sztuka w przeliczeniu kosztowała 2-3zł? :)Po kilku wizytach miałam już niezłą kolekcję. Do dziś nieużywaną...




A może jednak lepiej nie próbować racjonalizować swojego hobby, jeśli tylko przynosi w ogólnych rozrachunku radość? Dziewczyny zza Wielkiej Wody nie mają dylematów. Powiększają swój szyciowy dobytek i wydaje się, że niezmiernie rzadko mają z tego powodu wyrzuty sumienia. Wyjaśniają to prosto - jeśli kupowanie przedmiotów związanych z hobby nie powoduje zapaści domowego budżetu, to czemu się ograniczać? Ekonomiczne podejście do życia nie zawsze jest właściwe. A granic własnego zdrowego rozsądku nie powinno się wyznaczać na podstawie opinii postronnych obserwatorów. Myślę, że każdy sam umie wyczuć ten moment, kiedy zebrane przedmioty zaczynają człowieka w jakiś sposób obezwładniać. Tak, opłacalność wykrojów kończy się, kiedy zaczynamy ową opłacalność rozważać przy każdej okazji. Na przykład późną nocą na blogu. ;)

Być może za jakiś czas wstanę rano i pomyślę, że wystarczy już gromadzenia. Ale póki co cieszy mnie moja kolekcja.


Koniec rozważań! Czy już wszyscy zauważyli, że spodnie typu dzwony znów stają się modne? Jesienią będzie ich zatrzęsienie, warto je uszyć, zanim zaczną w nim chodzić nawet dzieci w przedszkolu. ;)


Dzwony najlepsze w stylu retro, byle nie z bistoru* ;)

* - bistor - paskudna, poliestrowa tkanina z lat 70, która trwale popsuła poliestrowi opinię, choć swego czasu był na nią szał,o ile wiem. Nie gniotła się i to była jej jedyna zaleta. Moja mama miała kilka ubrań z bistoru, naprawdę nie ma czego wspominać... ;)))




Piątek na luzie

$
0
0




Czasem po prostu ubranie nie powinno przeszkadzać. Szczególnie w leniwy, długi weekend, kiedy trzeba najpierw pojechać na rynek po truskawki a potem, całkowicie spontanicznie, na absolutnie najlepszą wuzetkę i latte do cukierni kumpla z liceum. :) Strategia jest oczywista - luźna koszulka i spódnica na gumkę!

Tiszert kupiony w Carry zrobiony jest z cieniutkiej dzianiny wiskozowej i jest conajmniej o rozmiar za duży, więc zupełnie nie przeszkadza. A spódnica to moje dzieło sprzed prawie roku.




Dzianinę znalazłam na Tkaniny.net za dosłownie grosze i choć wiedziałam, że to będzie zwykły, twardy poliester, zamówiłam dwa metry. Czasem nie warto wydawać kroci na włoskie jedwabie, na kieckę "wycierusa" wystarczy te 13 złotych. ;) Niestety potem musiałam zapłacić stacjonarnie za podszewkę dwa razy tyle, choć metrażowo potrzebowałam tylko 80cm... i kupiłam też zwykły, poliestrowy single jersey. Miłośnicy naturalnych surowców już mogą załamywać ręce - mamy tu do czynienia ze stuprocentowym syntetykiem! Ale za to całkowicie niegniotącym. :)))

Uwielbiam ten wzór w drobne kwiatuszki. Kojarzy mi się z latami siedemdziesiątymi.




Nie polecam dzianin syntetycznych na temperatury powyżej 20 - 23 stopni. Robią się "duszne". Nie mówię tutaj o specjalistycznych dzianinach sportowych, bo to zupełnie inna bajka i w nich zastosowanych jest wiele trików, żeby komfort fizjologiczny użytkownika został zachowany. Zwkłe dzianiny mają raczej wyglądać niż działać, ale podczas ciepłej wiosny i w ubraniach nieprzylegających do ciała mogą się nieźle sprawdzać. Łatwo się piorą, nie wymagają żelazka i kosztują relatywnie mniej od celulozowych/naturalnych odpowiedników. Czego chcieć więcej od weekendowego ubrania. :)





O żakardach

$
0
0


Mam słabość do żakardów. Kiedyś kojarzyły mi się źle, nie wiem, możliwe, że spotykałam same paskudne. :) Wydawały się też bardzo zobowiązujące, zbyt poważne i eleganckie. I takie.. obrusowate. ;)))  Ale kiedy odkryłam w sobie wewnętrzną sroczkę (ach, mogłabym zaśpiewać z krasnoludami... złoto, złoto, złoto, zło...) i jednocześnie mocne zamiłowanie do pstrokacizny, żakardy przeżywają w moim świecie renesans.

Teoretycznie żakard odnosi się do tkaniny powstałej na krośnie Jacquarda, a dokładnie mówiąc, na krośnie z mechanizmem przesmykowym Jacquarda. Mechanizm ten, w dużym skrócie, zarządza nitkami osnowy podnosząc je w określonej kolejności tak,  aby nitka wątku tworzyła na tkaninie określony przeplot. Każda nitka osnowy jest sterowana osobno, dzięki czemu liczba możliwych wzorów do wykonania staje się praktycznie nieograniczona. Wspaniała sprawa, prawda? Teraz - na pewno tak, kiedy osnową możemy sterować komputerowo. ;) Ale początkowo zarządzanie nitkami odbywało się za pomocą kart perforowanych, a przygotowanie takiej karty nie było najlżejszym zajęciem pod słońcem. Wymagało dużej koncentracji, bo każda pomyłka w wybijaniu wzoru skutkowała pracą od samego początku. Istniało nawet osobne stanowisko, patroniarz (patronami nazywano właśnie te karty perforowane), co jest dowodem, że  wzorowania nie można było zrobić w przysłowiowym "międzyczasie". Na szczęście pojawił się Polak, Jan Szczepanik, który udoskonalił sposób nanoszenia wzoru i to dzięki jego wynalazkowi właśnie wzory żakardowe zdobyły popularność.




W tkaninach z krosien Jacquarda raport (czyli powtarzalna część wzoru) może być (jest) bardzo duży. Ale w sklepach są tkaniny o drobnym raporcie, takim jak poniżej:


Żakard bawełniany z florystycznym nadrukiem. 

Być może do wytworzenia powyższego wzoru wcale nie potrzeba maszyny żakardowej, wystarczyłby klasyczny mechanizm nicielnicowy. Mimo wszystko tkanina nazywana jest żakardem. Bo gdyby sprzedawca nazwał ją po prostu tkaniną wzorzystą (lub drobnowzorzystą), to nikt by się nie domyślił, że nie chodzi o barwny nadruk tylko o fakturę splotów. :) Dlatego dystrybutorzy nie komplikują sobie życia i często stosują nazwy - wytrychy. i nie ma się czemu dziwić, bo identyfikacja tkanin to zło wcielone a wiem o tym, bo sama tej wiosny nad tym pracowałam i dużych sukcesów nie odniosłam... Zresztą nawet tzw autorytety mają odmienne zdania.


Jeszcze jeden drukowany żakard. Groszki na bordowym tle są tak wyraziste, że splot jest prawie niewidoczny, ale po powiększeni zdjęcia zobaczycie roślinne zawijasy. Czemu drukuje się tkaniny żakardowe? Pewnie dlatego, że jest to tani sposób wzbogacenia wzoru w przeciwieństwie do skomplikowanych maszyn tkackich.


Na koniec adamaszek. Przygotowując tekst na bloga, przekopałam podręczniki akademickie i inne książki a na koniec zahaczyłam o źródła internetowe. Jak brzmi prawidłowa definicja? A więc: na pewno jest to tkanina wzorzysta. Czyli żakardowa (prawdziwa żakardowa;)). Zbudowana jest ze splotu atłasowego a tło "ma splot przeciwstawny w stosunku do motywu" (cyt. Janusz Szosland "Podstawy budowy i technologii tkanin"). Aha, i jeszcze kontury wzoru muszą mieć schodkowy kształt! Inne źródło ("Leksykon włókiennictwa") dodaje, że adamaszek może być broszowany dodatkową nitką osnowy lub wątku, co brzmi już bardzo poważnie, ale nie rozwódźmy się nad tym, bo od mętliku w głowie uratuje nas Alison Smith w "The sewing book": adamaszek to tkana bawełna żakardowa z motywem kwiatowym, wykonana z jednobarwnej przędzy. Pasuje? Pewnie tak, bo użytkownika zwykle niewiele obchodzą niuanse wzornicze (czy ktoś mierzy gęstości upakowania osnowy i wątku, żeby odróżnić batyst od fulardu?)




Najpiękniejsze żakardy są niestety bardzo drogie, szczególnie gdy zależy nam na dobrym surowcu (dobry nie oznacza z włókien naturalnych, czasem dodatek syntetyku jest potrzebny dla stabilizacji wzoru). Trzeba liczyć na promocje. :) Na szczęście zdarzają się takie w sklepach, więc raz na jakiś czas możemy zaszaleć. :)



Landrynkowy piątek

$
0
0




Ach, różowy. Kontrowersyjny kolor, jeśli nie jest noszony przez małe dziewczynki. Nie przypominam sobie, żebym się kiedykolwiek nim interesowała na poważnie. Ale ta ciepłoróżowa bawełna z dodatkiem poliestru i lycry i nadrukowanym wzorem paisley wpadła mi w oko natychmiast! Wzięłam więc ostatnie pół metra z myślą, że to całkiem przyzwoita ilość i na pewno coś się z tego uszyje. Zakupu dokonałam dwa lata temu, w zeszłym roku wymyśliłam krótkie spodenki a dziś w końcu je uszyłam. 


 


Okazuje się, że 50cm nie pozwala zaszaleć z fasonem. Wystarczyło na zwykłe gatki na gumkę i dziękujmy opatrzności, że tkanina okazała się bardzo elastyczna, bo miałabym w innym wypadku problem z ładnym wykończeniem zasobożernego rozporka. :))) Nie starczyło również na kieszenie, więc spodenki wyglądają niezwykle prosto. Poza orientalnym nadrukiem nie ma w nich nic wyrafinowanego. ;)




Taka tkanina daje się szyć bardzo komfortowo. Nie jest cienka, ale też niezbyt gruba, elastyczna, ale nie ciągnie się pod stopką. Zachowuje się trochę jak rozciągliwy dżins. Czasem dodatek włókien elastomerowych (takich jak lycra właśnie) sprawia, że stosunkowo trudno przebić ją szpilką, jeśli pojawia się taki problem, to warto wziąć do szycia grubszą igłę, żeby maszyna miała lżej. A przynajmniej dobrze, jeśli igła jest nowa i ostra. ;)

Nie chciało mi się do stębnowania wyciągać grubych nici. Wykorzystałam ścieg potrójny w maszynie, który z daleka ;) wygląda całkiem przyzwoicie. Korzystałam z tego patentu dawno temu (np. w tych spodniach z 2012 roku) i czasem jeszcze do niego wracam, kiedy nie widzę sensu nadmiernego komplikowania sobie życia. Do bardziej zobowiązujących ubrań na pewno wzięłabym ukochane "trzydziestki" Gutermanna, ale te spodenki będą jeździć po godzinach na rowerze - nikt nie zdoła zobaczyć szwu, gdy śmignę koło niego ;)))




Tyle zostało mi resztek. Jestem niesamowicie z siebie dumna. Koszt spodenek - około 6zł (plus robocizna milion, wiadomo ;))).





Gadżetomania - kreda krawiecka w pisaku

$
0
0




Patrzcie, jaki fajny prezent dostałam! Kreda krawiecka w pisaku, z wymiennymi, różnokolorowymi wkładami. Niespodziankę sprawiła mi szwagierka i kiedy zobaczyłam opakowanie, to na chwilę zapomniałam języka w buzi, bo to chyba pierwszy krawiecki prezent w moim życiu. :))) 
Wiadomo, że ważne jest, by linie przeniesione na materiał były w miarę cienkie i precyzyjne. No, może nie wszyscy przywiązują do tego aż tak wielką wagę, czasem widuję na blogach niefrasobliwą twórczość artystyczną w tym temacie i, o dziwo, nie przeszkadza to w wykonywaniu idealnych szwów. Ja niestety najchętniej mierzyłabym wszystko suwmiarką z czujnikiem laserowym, więc im dokładniejsze narzędzie mam w rękach, tym lepiej się czuję. Kreda w pisaku jest przede wszystkim bardzo wygodna, dobrze się trzyma (jak zwykły długopis) i łatwo ją naostrzyć zwykłą temperówką (oczywiście po wyjęciu z nasadki). Już dawno powinnam była sobie sprawić coś podobnego. :) Nie trzeba jej mocno dociskać, żeby nanieść kolor na tkaninę a przy tym nie kruszy się i nie osypuje. Ogromnie mi się podoba ta zabawka:


Linie w rzeczywistości są ciut bardziej intensywne.


Na zdjęciach mam wkład różowy, ale do wyboru jest jeszcze żółty, zielony, niebieski, lawendowy i dwa białe. Starczą na bardzo długo a pewnie gdzieś w sklepach znajdą się w razie potrzeby dodatkowe. Jeśli ktoś jeszcze nie znał takiej kredy, to polecam! :)



Kalina ver. 2.0

$
0
0




Marzenia marzeniami a życie układa własne scenariusze. Po skończeniu kursu konstrukcji myślałam, że będę projektować ciuch za ciuchem, ale okazało się, że nie da się złapać kilku srok za ogon i bawić się szyciem i jednocześnie utrzymywać przyzwoity poziom naukowy na uczelni. Dlatego skomplikowane projekty ubraniowe odłożyłam na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ale coś jednak stworzyłam. Proszę Państwa, oto Kalina 2.0:




Podstawową formę do tej spódnicy zrobiłam jeszcze na kursie. Jednym z zadań była konstrukcja na własne wymiary i w tym celu wszystkie uczestniczki wymierzyły się dokładnie, a ja nawet dwa razy - raz samodzielnie a raz przez, naszą wspaniałą instruktorkę. Wiadomo, że to, jak się zmierzymy, jest kluczowe do poprawności konstrukcji, więc nigdy nie zaszkodzi zrobić to dwukrotnie dla pewności. :) Kiedy już miałam wykrój, wymodelowałam go samodzielnie w domu, przekształcając spódnicę prostą w spódnicę rozszerzaną o linii A.


Tył spódnicy z centralnie położonym krytym suwakiem


Uwielbiam kieszenie, są dla mnie niezbędne w wielu sytuacjach, kiedy nie mogę mieć torebki, zatem nie odmówiłam sobie kieszonek w ulubionym kształcie:




Tkanina to gruba bawełna drukowana, znalazłam resztkę (około 1m) na Allegro i skusiłam się z myślą o uszyciu spódnicy ołówkowej, ale potem zmieniłam zdanie i postanowiłam, że będzie z tego moja Kalina. Oczywiście materiału było za mało, dlatego wewnętrzne wloty kieszeni wykroiłam już z innej tkaniny, z której powstało również obłożenie dołu. Pierwotnie miało być szersze, żeby zakryć niezadrukowany spód, ale nie chciało się układać. Nie jestem do końca zachwycona ostateczną wersją, bo obawiam się, że biel będzie widoczna podczas użytkowania spódnicy. Następnym razem podobną drukowaną tkaninę wykorzystam po prostu do modelu z podszewką,


 


Materiału ledwie starczyło na miniaturowy pasek (szerokość 1,5cm, dla mnie zupełnie ok). Suwak w kolorze zupełnie nieprzystającym ;D 
Nawiasem mówiąc w trakcie szycia pomyślałam, że kryte zamki nie nadają się zbytnio do grubych tkanin. Źle pracują, trudno je płynnie spinać i rozpinać. Może do wszywania trzeba zastosować inną technikę? Nie wiem, następnym razem użyję zwykłego. :)


Suwak jest wszyty odrobinę za daleko, ale ta bawełna jest tak sztywna, że i tak przeszkadza w rozpinaniu spódnicy... pół milimetra bliżej ząbków i skończyłoby się na pruciu i wymianie zapięcia...


Tyle zostało resztek :D


No dobrze, ale czemu spódnica nazywa się Kalina 2.0? Ano, bo to drugi egzemplarz Kaliny. :) Pierwszy powstał już dość dawno z cienkiego dżinsu i stał się jednym z moich ulubionych wiosennych ciuchów, choć okazał się za szeroki w pasie (choć zarazem bardzo komfortowy). Jakim cudem, skoro byłam tak dokładnie wymierzona a wszystkie obliczenia do spódnicy podstawowej robiłam pod kontrolą? Nie mam zielonego pojęcia, ale kiedy szyłam panterkowy model, uwzględniłam wcześniejsze doświadczenia i przy krojeniu cięłam okolice talii bez zapasów na szwy, zwężając ją o około 6cm. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas przymiarki wciąż miałam w pasie solidne luzy! Chyba nawet większe niż w Kalinie 1... Cóż, zwęziłam panterkę bo bokach kolejne kilka centymetrów... i wciąż nie było widać różnicy. No to dodałam zaszewki (oryginał ich nie przewidywał), łącznie kolejne 7 cm! i w końcu uznałam, że można wszywać pasek. Ufff. 

Tajemnicy, czemu spódnica na moje własne wymiary okazała się o tyle za duża, nie rozwiązałam. To nie wina tkanin, żadna nie miała zdolności do aż takiego rozciągania. Może coś z moją talią jest nie tak, bo to nie pierwszy raz, kiedy pas okazuje się za luźny. W każdym razie projekt Kalina na wersji panterkowej najprawdopdobniej się zakończy a ja pomyślę o nowej konstrukcji. Może tym razem zmierzy mnie małżonek? ;)))



Hello Zagreb!

$
0
0


Kiedy już wyjeżdżałam za granicę, to zazwyczaj udawałam się w górne rejony Europy, jednak tym roku stały kierunek na północ zamienił się w nie do końca zaplanowany wypad na Bałkany. Na mojej macierzystej uczelni pojawiła się bowiem możliwość wyjazdu do Zagrzebia i popracowania przez dwa miesiące na tamtejszym uniwersytecie. Na podjęcie decyzji miałam kilka dni... i stwierdziłam, że co mi tam, czemu nie spędzić ośmiu tygodni w ciepłym, słonecznym miejscu i jeszcze przy okazji nauczyć się czegoś nowego o włókiennictwie?  Ludzie w końcu robią bardziej szalone rzeczy. :)

Zagrzeb jest piękny i przyjazny, temperatury popołudniami są straszne dla osoby przyzwyczajonej raczej do skandynawskich klimatów. ;) Kawa - absolutnie cudowna, mocna i aromatyczna, niezależnie od miejsca, gdzie ją zamówimy. A jeśli kawa jest dobra, to i Aire czuje się dobrze, gdziekolwiek nie trafi.









Udanej końcówki wakacji!


 

Aire, dzianiny i Papavero

$
0
0




Nie lubię dzianin. Szyć nie lubię, bo chodzić w nich to i owszem, choć wcale nie są bezpieczne dla figury. Dzianina to prawdomówna przyjaciółka, która za pomocą lustra szczerze wyliczy Ci wszystkie fałdki i przypomni o zjedzonych nadprogramowych pączkach. Dlatego lepiej z nią uważać. 
Wpadłam ostatnio na stronę Papavero i pomyślałam sobie, że warto byłoby w końcu wypróbować ich wykroje. Znam portal od dawna, początkowe modele (sprzed kilku ładnych lat) niezbyt przypadły mi do gustu, charakteryzowały się licznymi cięciami modelująco-zdobiącymi, które nie zawsze wydawały się harmonijnie skomponowane. Nie znajdowałam nic dla siebie. Potem pojawiła się ładna i prosta sukienka, której szablon nawet wydrukowałam... i odłożyłam na bok, bo nie chciało mi się męczyć z milionem ewentualnych poprawek. A potem poszłam na kurs konstrukcji i jakoś nie wypadało korzystać z gotowców. ;) Powrót do Papavero był całkowicie spontaniczny, a przekonała mnie do niego ta czerwona bluza. Postanowiłam dać jej szansę, bo potrzeba mitycznego "idealnego tiszertu" również mnie dopadła, a tu zobaczyłam cudnie wyprofilowany dekolt. Taki, jaki w sklepie zobaczyłam ostatni raz jakieś dziesięć lat temu!
Wykrój okazała się bardzo, bardzo fajny. Na tyle fajny, że jakoś przeżyłam szycie dzianiny. Zanurkowałam do zapasów i wyciągnęłam niesamowicie miękki single jersey z wiskozy z lajkrą. Single jersey - czyli po naszemu dzianina prawolewa. :) Jest zazwyczaj cienka i miękka, wiskoza dodatkowo sprawia, że jest bardziej lejąca niż inne. Po prostu koszmar krawcowej. Za to układalność takiej dzianiny zasługuje na piątkę z plusem! Dlatego bez większych dylematów wykroiłam rozmiar o dwa większy niż normalnie. I wcale tego nie widać...

Moje uwagi:
  • idealny dekolt, aczkolwiek jest baaardzo głęboki, kolejną bluzkę uszyję z mniejszym;
  • idealna szerokość ramion, to taka miła odmiana po wykrojach z Burdy ;)
  • idealnie dopasowany wykrój rękawów do podkroju pach;
  • wolałabym większe zapasy na szwy niż 1cm (przyzwyczaiłam się do 1,5cm), ale w sumie po sprawdzeniu tej bluzki, to wystarczy nawet ten 1cm, bo nic nie trzeba poszerzać czy też zmniejszać;
  • luzy! informacja, jaki luz jest dodany do każdego projektu to strzał w dziesiątkę Papavero; dzięki temu mogłam sobie komfortowo wybrać odpowiadający mi rozmiar i przewidzieć, jak gotowa bluzka będzie leżeć;
  • pdf do sklejenia starannie przygotowany, łączenie kartek nie stwarza problemów;
  • miło by było, gdyby na wykroju był malutki rysuneczek poglądowy danej rzeczy, bo nazwa ściąganego dokumentu daje pojęcie jedynie o rozmiarze.
A bluzka wyszła taka, jak na zdjęciu z początku posta. :)

To pierwsza rzecz, jaką uszyłam od miliona lat. W październiku wróciłam z Zagrzebia prosto w objęcia ukochanej uczelni, która nie wypuszczała mnie z nich aż do końca ubiegłego tygodnia. Czuję się teraz trochę jak więzień na przepustce, przeglądam domowe zasoby, odkrywam dawno rozpoczęte projekty i już wiem, że nie zdążę zbyt wiele zrobić, zanim znów zostanę wtrącona do czeluści włókienniczego laboratorium...




Lepsze wrogiem dobrego

$
0
0




Mawiają, że jeśli coś jest wystarczająco dobre, to już lepiej tego nie ruszać, bo można popsuć. Oj tam, oj tam. Po raz kolejny wzięłam na warsztat wykrój z Burdy nr 6926. I znów go poprawiłam.




Efekty pierwszego podejścia pokazałam w maju zeszłego roku. Marudziłam wtedy, że musiałam poprawiać nogawki na żywym człowieku, bo wyszły za szerokie w kolanach a ja się tego wcześniej nie spodziewałam i nie zmodyfikowałam zawczasu papierowego wykroju. Mimo tego, tamte jegginsy po upływie niemalże roku muszę uznać za jedne z ulubionych portek, więc odrobiłam pracę domową i popracowałam z szablonem. Nie byłabym takim kozakiem, gdyby nie lekcje konstrukcji - kiedy człowiek wie, co z czym i dlaczego, to eksperymenty nie wydają się takie straszne. ;)
Co zrobiłam:
  • porządnie zaznaczyłam wysokość kolan i najszerszego miejsca łydek. Oznakowałam również wysokość bioder. Zmierzyłam własne obwody.
  • Ustaliłam, jaki luz mnie interesuje w każdym z zaznaczonych rejonów. Oczywiście w tym przypadku mamy do czynienia z luzem ujemnym, czyli wykrój jest mniejszy niż wymiary rzeczywiste. Wszystko po to, żeby rozciągliwa tkanina ładnie się układała na sylwetce. Im większy luz ujemny zastosujemy, tym ubranie będzie mocniej opinało ciało. Jak mocno? To już zależy od wytrzymałości tkaniny i od naszych preferencji. 
  • Od swoich obwodów odjęłam wartość założonego luzu i zaznaczyłam odpowiednie odcinki w biodrach, kolanach i łydkach. 
  • Wyrysowałam nową linię nogawek.
  • Tak jak poprzednim razem wydłużyłam szew siedzeniowy.
I po tym wszystkim wzięłam materiał, skroiłam portki i je niezwłocznie uszyłam. I jestem tak pewna swego, że nawet ich jeszcze nie przymierzyłam, a już się chwalę. :))




Jeśli ktoś śledzi bloga, to poznaje tkaninę, swego czasu uszyłam z niej spódnicę i niezwłocznie dokupiłam jej więcej, bo jakościowo i cenowo okazała się bardzo atrakcyjna. Kupiłam też inną wersję kolorystyczną i też uszyłam z niej spodnie (tym razem z wykroju Ottobre), ale jakoś nie okazały się godne pokazania publiczności. Nie wiem czemu - też je często noszę. Takie wąskie portki są idealne przy moim trybie życia, kiedy nie ma czasu na poranne dylematy ubraniowe a najważniejsza jest wygoda. Nawiasem mówiąc,  w szafie mam już niezłą przewagę spodni szytych na miarę nad spodniami kupionymi w sklepie. I na tej parze na pewno się nie skończy.




Myślę, że kiedy je poużywam, do głowy wpadną mi kolejne poprawki. Szczególnie, jeśli przyjdzie mi do głowy zupełnie inny materiał. Niestety, każda nowa tkanina/dzianina to w pewnym stopniu niewiadoma. Może się okazać, że wcześniej obliczone luzy okażą się nieadekwatne. Albo materiał okaże się zbyt sztywny lub zbyt miękki dla danego fasonu. Im więcej doświadczenia, tym łatwiej przewidzieć jego zachowanie. Swoją drogą - w przemyśle istnieją systemy oceniające przydatność tekstyliów do zastosowań odzieżowych. Bada się m.in. masę powierzchniową (gramaturę), fakturę, zginanie i elastyczność. Australijczycy wymyślili serię badań zwaną FAST, dzięki której można np. określić, czy tkanina będzie się łatwo wdawać (jak choćby przy wszywaniu rękawów). Fajne? Pewnie, przy seryjnej produkcji wszystko musi być maksymalnie ułatwione, nikt nie będzie się bawił z nieposłuszną materią. Ale dla nas chyba jednak wciąż najlepszym narzędziem jest własne oko. :)



Krótka wizyta na targach Fast Fashion

$
0
0




Każdy w Łodzi zna Ptaka. Kiedyś jeździło się tam po ciuchy, ale nie bardzo można było się do tego przyznać, bo Ptak kojarzył się z bazarową tandetą. Poniekąd słusznie. Olbrzymie hangary z pordzewiałej blachy z wejściami zasłoniętymi ciężkimi kotarami nie robiły najlepszego wrażenia. W środku tłok i mnóstwo boksów z ciuchami o niewyrafinowanej estetyce. Każdy to wiedział bez przyjeżdżania. Ale jeśli ktoś już się pofatygował, to po chwili mógł się przekonać, że wśród wizualnej bylejakości może tam kupić ubrania polskich producentów, porządnie odszyte i wcale nie takie brzydkie, a czasem i ładniejsze od tych z reprezentacyjnych butików z głównej ulicy. A do tego tańsze. Nigdy nie zawiodłam się na tym, co kupiłam w Ptaku. 
Z czasem centrum ewoluowało. Dziś już nie ma baraków, są piękne hale targowe obłożone cegłą klinkierową, z posadzkami w czarno-białą szachownicę. Jest olbrzymi outlet z markami typu Adidas, Big Star, Inglot, Högl, Baldinini. No i jest Ptak Moda, gdzie od jakiegoś czasu odbywają się modowe imprezy. 

W ubiegłą sobotę postanowiłam skoczyć do Ptaka i zobaczyć od środka targi Fast Fashion, które miały się odbyć już po raz czwarty. Poprzednio pokazywali się tam m.in. Paprocki&Brzozowski, Teresa Rosati a gośćmi byli przedstawiciele takich domów mody, jak Gucci czy Kenzo, a także celebryci jak Paris Hilton. :) Tym razem miała być Anna Fendi (po raz trzeci!) oraz Maciej Zień (niestety bez własnej kolekcji). Oczywiście nikogo z nich nie spotkałam, ale bądźmy szczerzy - i tak bym ich pewnie nie poznała. ;P

Obejrzałam sobie za to konkurs młodych projektantów. Pokazali się głównie studenci łódzkich szkół wyższych i dodatkowo z warszawskiej Viamody. Niestety w większości widać, w której szkole kształcą "artystów", a w której przywiązują jednak wagę do tego, by ubranie było przyzwoicie skonstruowane. Nie wszystkie kreacje dobrze leżały, nawet na modelkach. Miejscami widać było, że niektóre wykończenia zostały potraktowane na skróty, myślę, że najprawdopodobniej mało kto wie, jak się wykańcza ubrania w stylu haute couture (to nie wiedza tajemna, jest wiele podręczników na ten temat). Ale ogólnie całkiem mi się podobało, a nagrodzeni zostali sami moi faworyci, co oznacza, że pewnie mam oko do młodych talentów (ha, ha). Wygrała dziewczyna z mojego rodzimego wydziału z politechniki - Patrycja Bryszewska. Zasłużenie. Nie znam jej, więc moja opinia nie jest spowodowana lojalnością wobec kumpeli.


Kolekcja autorstwa jedynego mężczyzny w konkursie - Kamila Hali, jednego z laureatów. Tylko on pokazał takie typowo kobiece suknie o miękkich liniach, panie projektantki preferują surowsze sylwetki (a czasem dosyć udziwnione).


Nie obeszło się bez dzianiny dystansowej, czyli tzw. pianki. Ale ta ruda kurtka była całkiem ciekawa. Aczkolwiek niezbyt przyjazna dla figury.

Po rozdaniu nagród stwierdziłam, że jestem głodna i idę coś zjeść, więc opuściłam resztę pokazów i nie zobaczyłam Anny Fendi, która miała za chwilę przybyć, i to by było na tyle w kwestii mojego parcia na celebrytów.  Ale za to widziałam na wybiegu Osi Ugonoh z Top Model!




Linki:
  • oficjalna strona targów Fast Fashion (są zdjęcia z poprzednich edycji, jest na czym oko zawiesić);
  • galeria z kompletem sylwetek z konkursu dla młodych projektantów (Dziennik Łódzki)
 

Weekend w obrazkach oraz krótka notka o igłach do szycia

$
0
0


Ile nitek, fuj.


Ile czasu można wykańczać zwykłe dżinsy?  Odpowiedź brzmi: dopóki ten konkretny, szyty fason nie wyjdzie z mody. Tą sarkastyczną myślą obdarzam się w niedzielny wieczór od kilku tygodni, kiedy po raz kolejny nie udało się wyciąć głupiego paska, wszyć go, a następnie podwinąć nogawek.
Tkanina dżinsowa przyjechała do mnie od ulubionego sprzedawcy z Brzezin. Zachwalał ją, jako równą jakościowo dżinsom najlepszych marek i w zasadzie nie mam się czego uczepić, materiał na żywo wygląda bardzo dobrze. Krojenie bajka. Szycie - nooo, gdybym się nie uparła, że chcę wszystko szyć nićmi o grubości 70 (też z Brzezin), to poszłoby znacznie szybciej. Musiałam się dłuższą chwilę dogadywać z maszyną, jakich igieł chce. Wcale nie dedykowanych do dżinsu, ha, ha. Powiedziała mi wprost: ścieg prosty bardzo proszę, uszyję na igłach do dżinsu, ale jak chcesz ten mój śliczniutki ścieg owerlokowy to daj mi coś specjalnego. ^^ 
Dałam, co miałam nie dać. Dla gwiazdy wszystko. :) I z tego wszystkiego zapomniałam, że chciałam stębnować innym kolorem i nićmi 30 (z którymi Horajzon się lubi) i pojechałam wszystkie szwy ozdobne nićmi bazowymi. I dobrze, nie wiem, czemu miałabym usilnie imitować spodnie sieciówkowe. Zszyłam wszystko, przyszyłam kieszenie, nie odpuściłam nawet tej małej kieszonki z przodu. Ostatni był rozporek i na tym prace się skończyły. Rozporek zanudził mnie na śmierć! Mój pierwszy raz z szyciem rozporka odbył się, kiedy miałam jakieś 13 lat i wtedy nikt mi nie powiedział, że to trudny element, więc udało się od razu. Tym bardziej teraz nie miałam z tym kłopotu. Jest to po prostu żmudna czynność i tyle. Przed kolejną, wszywaniem paska, uciekłam więc mentalnie i noszę się od tej pory z wyrzutami sumienia (zamiast z nowymi portkami na tyłku, cóż...).

A skoro już sobie dokuczamy, to kolejne pytanie. Po co dobiera się kolorystycznie nić do szytej odzieży? Odpowiedź: po to, żeby przy pruciu, szczególnie ciemnych rzeczy, oczy wypłynęły od wpatrywania się w szew.


Match perfection ^^


Leżała u mnie drapana dzianina wełniana (nie! to nie dresówka). Zapadł nad nią wyrok, że stanie się kardiganem z eksperymentalnego wykroju. Nici znów miały przyjechać z Brzezin i przyjechały, ale zupełnie inne odcienie niż chciałam. No to pojechałam do Polimexu. Na miejscu okazało się, że zapomniałam wziąć szmatki do porównania barwy. Cóż, musiałam polegać na pamięci. I udało się! Głupi ma szczęście. :) Oczywiście kardigan powstanie, dopiero gdy skończę dżinsy. Ha, ha.

Igły. Skoro już byłam w Polimexie, skusiłam się na nieznaną mi markę. Altek Beissel, znany dawniej jako Altek Lammertz, to marka niemiecka i oczywiście chwaląca się niemiecką jakością. Jednocześnie przyznaje się, że produkcja igieł odbywa się w Indiach. W ten sposób podobno chce udostępnić "niemiecką precyzję" szerszemu odbiorcy, bo wiadomo, produkcja jest tam tańsza. Moim skromnym zdaniem to typowa mowa marketingowa i nie przemawia do mnie to, że w FAQ przytacza się "inne niemieckie marki", które również przeniosły produkcję do Indii, tym bardziej, że dodaje się "ale udają, że mają nadal niemieckie produkty". Jeśli już udajecie, to wszyscy. Nie ma co dorabiać filozofii w przenoszeniu produkcji do Azji, naprawdę. 




Tak czy owak, kupiłam na próbę dwa rodzaje igieł Beissel. Do skóry i typu microtex, czyli o zaostrzonym czubku. Na oko wyglądają normalnie, mają jedynie dziwne oznaczenia barwne na kolbach, które chyba oznaczają różne grubości. Dla porównania Schmetz kolorami oznacza typy igieł. Beisselowskie oznaczenia wyglądają dość niechlujnie (są jakby niedomalowane), ale tym się nie szyje, więc już nie narzekam.




Beissel dołącza do czterech marek, które używam na co dzień we wszystkich moich maszynach.
  • Schmetz - najbardziej popularne i godne polecenia. Przez długi czas używałam tylko ich, po zakupie nowej maszyny zauważyłam, że woli chyba inne igły, ale tym nie mam naprawdę nic do zarzucenia, a do tego w Polsce łatwo kupić przeróżne ich odmiany. Schmetz również produkuje w Indiach.
  • Organ - szyję przede wszystkim na maszynach Janome i mam wrażenie, że te igły najlepiej się z nimi dogadują. Zdaje się, że igły dodawane do nowych janomek były produkowane właśnie przez Organ, obecnie nie jestem pewna, bo Janome wprowadziła własną markę igieł (może tylko obrandowała te same, co kiedyś). 
  • Falk - pod tą marką można kupić w Szwecji przeróżne rzeczy do szycia i robótek ręcznych. Miałam bardzo fajne nici Falk, kupowane w hipermarkecie, gładkie i mocne. Igły też się dobrze sprawują, aczkolwiek podejrzewam, że to również obrandowana produkcja azjatycka. Pewnie nie są dostępne poza Skandynawią, ale tam są dobrą alternatywą dla droższych marek.
  • Groz-Beckert - odkryłam je kilka lat temu w sklepie internetowym i bardzo polubiłam. Dorównują jakością igłom Schmetz i Organ a bywają tańsze. Podobno również produkuje się je w Azji. 
Tak swoją drogą, igła igle nierówna. Trzeba pamiętać, że choć wszystkie są produkowane ze stali, to stal może mieć różne stopnie twardości, czyli mieć różną podatność na uszkodzenia - wygięcie czy złamanie. Z moimi igłami przez ostatnie osiem lat miałam tylko dwa "wypadki" - jedna złamana igła i jedna wygięta. Ach, i chyba jedna stępiła się o płytkę ściegową... nie, to była ta sama, co się wygięła... w każdym razie te igły to mocne zawodniczki, nie tępią się zbyt łatwo i pomagają realizować różne szalone pomysły. Trzeba pamiętać, że czasem najlepsza igła to ta dedykowana do czegoś zupełnie innego. Jak wspomniałam na wstępie, Horajzon nie chciał obrzucać dżinsu igłami do dżinsu, niezależnie od ich grubości. Chciał igły z dużym oczkiem - typu topstitch. Bywa, że dzianinę szyję igłami do stretchu. A hafty to już zupełnie inna historia, tam łamię wszelkie przepisy, haftuję nićmi nie do haftu i igłami uniwersalnymi. Zasadę mam jedną - słucham maszyny, jestem wyczulona na dźwięk jej pracy, jeśli czuję, że szycie idzie ciężej - zmieniam ustawienia. Tym sposobem wszystkie moje janomki i paffiki czują się dobrze niezależnie od moich pomysłów. :)



    Zwycięstwo ducha nad materią

    $
    0
    0




    Tytuł dzisiejszego posta może sugerować, że uszyłam coś, co wykończyło mnie psychicznie, bo:
    • materiał był zły,
    • nici się rwały,
    • igły łamały,
    • wykrój wymagał miliona poprawek,
    • a na koniec w maszynie spalił się silnik.
    Nic podobnego. Poza małą dyskusją z maszyną na temat odpowiednich igieł do nici nr 70, podczas szycia dżinsów nic ciekawego się nie wydarzyło. Gotowy wykrój Burdy - "five pocket jeans"nr 7738 - nie wymagał żadnego zachodu poza zwężeniem w pasie jakichś 5cm (!!!). Żadna igła nie umarła w tej przeprawie, choć była chwila grozy, gdy próbowałam szyć po metalowym suwaku. ;) Horajzon po stęknięciu na suwaku, otrząsnął się, spojrzał krzywo i pojechał dalej. Prawdziwy problem polegał na tym, że po prostu wszystko inne postanowiło przeszkodzić. Sprawy domowe. Sprawy uczelniane. I jako wisienka na torcie - przeziębienie, które w zeszłym tygodniu postanowiło poutrudniać mi życie, niestety nie tylko szyciowe.

    No dobrze, ale mamy jednak gotowe spodnie. Dzięki ogromnemu wsparciu środowisk twórczo-naukowych w realu i w internecie, w zeszły weekend powstał ostatni element układanki - pasek. Guzik wzięłam ze starych, sklepowych dżinsów. Oto po milionie lat trendu na legginsy, Aire znów ma szwedy:



    Wbrew pozorom spodnie nie są cieniowane, barwa jest jednolita a różnica między górą a dołem to efekt padającego cienia.


    Wykończenie na górze jest takie same, jak w klasycznych dżinsach, pięć kieszonek, podwójne stębnowania... wprawdzie już wspominałam, że pierwotnie przeszycia miały być wykonane grubszą nicią i raczej mieć klasyczny rudawy kolor, ale nić 70 w sumie nie wygląda źle.




    Hmmm... skąd to załamanie na lewej nogawce?...

    W tej chwili spodnie są dopasowane, ale nie obcisłe. Nie dekatyzowałam tkaniny przed szyciem, więc prawdopodobnie po praniu lekko się skurczą. Zobaczymy, mamy tu dodatek lycry i różnie może być. Czasem odnoszę wrażenie, że mieszanki bawełny z lycrą dekatyzacji nie wymagają.




    Proszę nie bić, że nie ma zdjęcia na modelce, już mi spuszczono baty, że nie pokazałam ich na sobie, więc nie trzeba więcej. ;) Chcę je założyć w weekend, jeśli będą jakieś fotki, to na pewno się nimi podzielę!



    Szwedy na mieście

    $
    0
    0


    Wyprowadziłam nowe spodnie na spacer i pozwoliłam im zrobić parę fotek. Dawno już nie szorowałam chodników nogawkami, całkiem wesoło było, szczególnie, gdy z nieba zaczęła kapać mżawka i zrobiło się mokro. :) Pełnia radości pojawiła się, gdy odkryłam, że moje śliczne, niedekatyzowane przed szyciem dżinsy farbują... i że wilgotne krawędzie nogawek zabarwiły mi stopy na niebiesko.


     Aire i tęczowa zebra


     I znów Aire i tęczowa zebra. :D
     



    Nie jestem pewna, czy powinnam pokazywać te dżinsy już teraz, bo jak wspomniałam w poprzednim poście, zostawiłam w nich odrobinę luzu na poczet ich skurczenia po pierwszym praniu i widać parę niepotrzebnych zmarszczek tu i ówdzie. Mam nadzieję, że wszystkie wkrótce znikną, bo szczerze nie wyobrażam sobie poprawiania podkroju, gdzie wszystkie szwy zostały wykonane tak, żeby portki nie popruły się nawet po Armagedonie. Te dżinsy mnie przeżyją, to pewne.

    P.S. W Łodzi trwa właśnie Łódź Street Food Festival. Byłam, najwięcej jest niestety burgerów, ale można zjeść też coś indyjskiego, hiszpańskiego i ukraińskiego. Wszędzie dzikie tłumy! Wpadłam po smakołyki do stoiska restauracji Krym i uciekłam czym prędzej w inne miejsce miasta. Ale imprezę polecam.



    Łódzkie popołudnie

    $
    0
    0




    Kiedyś Łódź wydawała mi się brzydka, szara i smutna, ale usłyszałam radę, żeby spacerując ulicą patrzeć do góry a nie na chodnik, czy odrapane partery domów. Spojrzałam i zachwyciłam się. Mamy w Łodzi mnóstwo detali, takich jak na zdjęciu powyżej, a kto mimo wszystko woli wpatrywać się w połamane płyty chodnikowe, to cóż, niech ma świadomość, że coś go omija. 

    Na Piotrkowskiej jakiś czas temu zamknęli najstarszego w mieście McDonalda. Z zamian ostatnio pojawił się PRL-owski dzbanek z kawą. Ręka do góry, kto miał taki w domu. :) Tutaj kawy jednak nie dają, za to można sobie fotkę zrobić!





    Spódnica w drobną krateczkę to moje ostatnie dzieło. Wprawdzie zapał do półkloszowych fasonów już dawno mi minął, ale co tam, od jeszcze jednej takiej spódniczki świat nie umrze w męczarniach. Udało mi się wyrysować ogromne kieszenie, z których jestem bardzo zadowolona, bo pomieszczą dosłownie WSZYSTKO, łącznie z czytnikiem książek w okładce. :D Brzegi wlotów ozdobiłam bawełnianą wypustką ze sklepu i na tym zakończyłam designerskie innowacje w powyższym modelu. Reszta, to stare, sprawdzone sposoby, dół wykończony szerokim podłożeniem ciętym osobno (nadal uważam, że fajnie dodaje objętości bez przerysowania), kryty suwak z tyłu i niezbyt szeroki pasek.

     Urządziliśmy sobie z szanownym małżonkiem mały spacer po mieście, bo ostatnio wiele się zmienia, są remontowane  kolejne kamienice, buduje się dworzec Fabryczna i powstają woonerfy (czylie tzw. miejskie podwórce, ulice z bardzo ograniczonym ruchem samochodowym i rozwiniętą strefą pieszą). Robi się naprawdę miło i strasznie mnie to cieszy.


     Jedyny sklep z tkaninami na Pietrynie, z odpowiednimi dla ścisłego centrum cenami.


    Piotrkowska


    Wspomnienie przeszłości - reklama Pewexu czyli "Motylek"...


     ... a po drugiej stronie całkiem nowy Artur Rubinstein robi miny bez pianina ^^


    Tutaj było ściernisko, ale już nie ma, dorobiliśmy się namiotu ;PP Dworzec Łódź Fabryczna, jeszcze przed otwarciem.


    Mamy za to nowe ściernisko, a raczej wielką dziurę po paskudnym hotelu Centrum, z widokiem na o wiele ładniejszy hotel Polonia i absolutnie bajeczną cerkiew. :)


    Pod Teatrem Wielkim padłam na chwilę, by potem podreptać w stronę Handrolla, czyli fast fooda z sushi, które zakupiliśmy i zjedliśmy w samym sercu miasta, pod pomnikiem Kościuszki (Kościuszko nie załapał się niestety na zdjęcie portretowe, ha, ha).





    Co można zrobić ze wstążkami :)

    $
    0
    0




    Jeśli wpisze się w Googlowską wyszukiwarkę grafiki  "ribbon chandelier", to wyskoczą nam prześliczne, wiszące ozdoby, idealne jako sposób zagospodarowania resztek wstążek i jako dekoracja pokoju. Ale małe są. My tutaj w Łodzi mamy większy rozmach i wstążkami wolimy ozdabiać sobie miejskie place. ;))




    Instalację zaprojektował Jerzy Janiszewski - ten sam pan, który jest autorem logo Solidarności. Można ją zobaczyć na Starym Rynku, dzięki czemu wielu łodzian przychodzących ją obejrzeć, dowiedziało się, że w ogóle mamy coś takiego jak stary rynek. ;))) Ano, mamy. Przed wojną był tętniący życiem, wyszedł z wojny inny, smutny, zapomniany, opustoszały. Powód? Bo był na terenie getta żydowskiego...

    Ze wstążkami już nie jest smutno. Konstrukcja jest ogromna - widać na zdjęciach jej rozmiar. Przy każdym powiewie wiatru wstążki ruszają się jak żywe. Rynek oddycha pełną piersią. Ludzie przychodzą, oglądają, niektórzy kładą się na chodniku pod wstążkami i patrzą z tej pozycji. Inni siadają na okolicznych murkach. Najsprytniejsi obstawili stoliki w pobliskiej knajpce z obiadami domowymi, popijają kawę i obserwują mając widok na całość. To niby tylko wstążki, ale w ogóle nie są nudne.




    Niektórzy malkontenci (tak, mężu, oplotkuję Cię teraz:P) stwierdzili, że wygląda to jak na procesji w Boże Ciało. Tam też dekorują wstążkami. ;)))




    Przy okazji pokażę na sobie spódnicę z zeszłego roku, Kalinę 2.0. Pojechała ze mną w zeszłym roku do Chorwacji i pierwszego dnia w pracy suwak pękł a moim pierwszym dokonaniem na obcej ziemi było znalezienie agrafki. Pisałam w zalinkowanym poście, że suwak kryty nie nadaje się zbytnio do grubszych materiałów. POTWIERDZAM. Nie nadaje się w ogóle. ;D




    Wyglądam dość szaro na tle wstążek, no ale w końcu ja tu tylko stoję a street art jest z tyłu. :))




    Spodnie w ciapki

    $
    0
    0

    Dzisiejszą sesję zdjęciową sponsoruje Jimbo^^ 




    Jimbo praktycznie zawsze towarzyszy mi podczas zdjęć domowych, więc pomyślałam sobie, że zaaranżuję fotkę z nią i z nowym moim wytworem. Piesunia jednakże zrozumiała moje intencje po swojemu i wyszło jak wyszło. Szmatka pod jej zadkiem to moje najnowsze spodnie:




    Konsekwentnie unikam konstruowania spodni na siebie, bo akurat mój tyłek nie odbiega jakoś mocno od ogólnie przyjętych standardów rozmiarowych i wykroje z Burdy sprawdzają się całkiem nieźle. I tym razem postanowiłam skorzystać z gotowego wykroju. Spodnie model 110 z Burdy 4/2014 były jednakże pewnym odejściem od strefy komfortu, w jakiej się zazwyczaj poruszam. Po pierwsze, nie są legginsami. ;) Po drugie, mają zapięcie z boku a ja jestem fanką suwaków umieszczonych centralnie. Ale karczek i zakładki wyglądały bardzo obiecująco na papierze, więc długo się nie wahałam.




    Tkanina to czysto bawełniany żakard, bardzo przyjemny w obróbce. Kupiłam go na Allegro i chyba opisany był jako wzorzysty dżins... więc byłam przygotowana na materiał o splocie skośnym, który wzór ma nadrukowany na prawej stronie. Zaskoczenie było jednak pozytywne, bo żakard jest nieporównanie szlachetniejszy, no i umożliwia wykorzystanie obu stron. Dzięki temu, kiedy podwinę nogawki, mankiety nie straszą gołą bielą.






    Wszywanie suwaka krytego po łuku nie jest najcudowniejszą czynnością pod słońcem, szczególnie gdy najpierw wszywa się suwak a dopiero potem zamyka szew. Wiem, że wiele osób tak szyje i autorytety też radzą tak robić, więc próbowałam i ja, ale wolę zdecydowanie montować suwak do gotowego szwu. Poza tym nie jestem pewna, czy nie wolałabym w tym miejscu zwykłego suwaka.




    Normalnie krawędzie paska zawijam do spodu, tutaj nie chciało mi się męczyć, więc obrzuciłam je tylko i puściłam na wierzch. Nie jest to najpiękniejsze wykończenie, ale dzięki temu spodnie opuściły stos "do zrobienia". ;)  Najwyższy czas, bo chyba lato mija? Prawdopodobnie będę je jeszcze poprawiać, bo szew siedzeniowy wydaje się za długi i trochę psuje układanie się zakładek, ale paska już na pewno nie ruszę. Jak to ostatnio mówią w reklamie? Nie musi być perfekcyjnie, żeby było idealnie. ;))





    Druga randka z owerlokiem

    $
    0
    0




    Minęło 5 lat od pierwszej randki z maszyną typu overlock. Związek z Silvercrestem z Lidla nie przetrwał próby czasu, w zasadzie nie mogę sobie przypomnieć żadnej rzeczy, która była od początku do końca wykończona tamtym owerlokiem. Samo przygotowanie do szycia stawało się wyzwaniem, a po krótkim czasie użytkowania część ściegów przestała po prostu działać. Całą historię opisałam w dwóch postach:
    Przemyślałam wtedy swoje doświadczenia i doszłam do wniosku, że w zasadzie do mojego szycia nie potrzebuję, a nawet nie chcę używać owerloka. Nawet nie dlatego, że się sparzyłam na bublu. Lubię po prostu szyć na zwykłej maszynie do szycia. Uznałam ponadto, że nie zależy mi wcale na upodobnianiu szytych własnoręcznie ubrań do ich sklepowych odpowiedników, tym bardziej, że z biegiem czasu coraz wyraźniej obniża się ich jakość i naprawdę nie ma do czego równać. Postawiłam na prawdziwe ubrania handmade, bez romansu z przemysłowym stylem produkcji.

    A jednak znów kupiłam owerloka. I znów w Lidlu!

    O Singerach 15SH754 internet trząsł się od kilku lat. Pojawiają się w Lidlu regularnie, mniej więcej co roku, może co 6 miesięcy - dokładnie tego nie śledzę, bo nie byłam zainteresowana zakupem. Jednak ostatnio wracałam myślami do tematu owerloków. Mój wolny czas od dłuższego czasu jest coraz bardziej limitowany. Uszycie czegokolwiek trwa długo, bo ciągle muszę odkładać pracę na rzecz czegoś pilniejszego. Kończy się tym, że nie mam się w co ubrać, bo w sklepach szkoda mi wydawać pieniędzy*, albo kupuję na szybko jakąś szmatkę. Zaczęłam się w końcu zastanawiać, czy jednak nie zainwestować w owerloka, przecież koszulka czy sweter z dzianiny to i tak nie jest żadne haute couture :D, na maszynie szyje się je trochę za długo (choć w moim przypadku bez większych kłopotów) i może jednak dogadałabym się z jakimś miłym, bezproblemowym urządzeniem z mereżką, dyferencjałem, drabinką i o przyzwoitej jakości. Postanowiłam, że po Nowym Roku, jeśli cena dolara spadnie, zacznę polowanie na coś z rodziny Juki, Elna, Janome.

    O Singerze nie myślałam. Nie przekonuje mnie marka. Nie miałam też najmniejszego zamiaru bawić się w PRL i stawać w poniedziałek z rana w kolejce przed otwarciem sklepu, a potem uczestniczyć w walce o pudełko. Pomyślałam, że pojadę sobie do mojego Lidla na spokojnie wieczorem i jak będzie owerlok, to uznam, że był mi pisany i go kupię, a jak nie, to trudno. 

    ... w szóstym Lidlu z kolei faktycznie był jeszcze owerlok, więc uznałam, że był mi pisany. No co.

    Kwota 599zł za owerloka jest bardzo niska. Nie oczekuję po nim wiele. Niech po prostu szyje. Jeśli okaże się wydajny, niezawodny i wystarczająco komfortowy w użytkowaniu, to dołożę do niego coverlocka. Jeśli się zbiesi, ale równocześnie pozwoli docenić szycie na owerloku, to wrócę do pierwotnego planu i będę polować na kombo z funkcją drabinki. Póki co, po tygodniu użytkowania i testowania kilku dzianin i grubej tkaniny, jest zadziwiająco miło, choć znalazłoby się parę zarzutów.
    Nie będę się spieszyć z pełną recenzją, bo i tak w Lidlu już nie ma tych owerloków.



    * nie dotyczy sklepów z tkaninami i pasmanterią. He, he.


    Sukienka Papavero z wątpliwościami

    $
    0
    0




    Uszyłam sobie sukienkę. 

    Dres, jaki jest, każdy widzi. Za każdym razem, kiedy widzę ubrania z dzianiny dresowej, dziwię się, że można pomyśleć o nich jak o eleganckich. Przecież rozciąga się toto, mnie, defasonuje w mgnieniu oka, jakby pies je zadkiem prasował ;) Tak, wiem, że jest wiele firm próbujących wznieść je do rangi niemalże haute couture, ludzie się nawet na to nabierają, ale to nadal jest i pozostanie dresem. Przynajmniej w oczach mojej skromnej, marudnej osoby.

    Z okazji Gwiazdki kupiłam sobie w ulubionym łódzkim sklepie 1,8m  dresówki. Trzeba przyznać, że jakościowo jest naprawdę w porządku, gruba i mięsista, od razu wiadomo za co się płaci. Pierwotnie miała być w kolorze bordowym, ale takiego nie było, więc wraz z przemiłym sprzedawcą komisyjnie wybraliśmy szmaragdową zieleń. To właśnie lubię w tym sklepie - można sobie pogawędzić i do tego uzyskać fachową pomoc.:) Kiedy zastanawiałam się nad potrzebną ilością materiału, pan wziął miarkę krawiecką i po prostu zmierzył mnie, dodał długość rękawów i wyszło 1,7m. Od siebie dodałam 10cm na wszelki wypadek, ale potem się okazało, że niepotrzebnie. Wyliczenia pana były lepsze. :)

    A sukienka wyszła tak. No, taki dres wyszedł. Na oko piżamowaty:




    Wybrałam wykrój Papavero, model 0674.  Podobała mi się góra dopasowana zaszewkami, dół już mniej, ale za to miał wartość dodaną w postaci kieszeni. Zapłaciłam, ściągnęłam na dysk, wydrukowałam, posklejałam kartki... i się zaczęło:
    • w oryginale przód jest krótszy niż tył, wyrównałam go i zrobiłam długość sukienki tuż za kolano;
    • dekolt z tyłu był większy niż z przodu, uznałam, że wygląda to dosyć głupio (bo jak już dekolt z tyłu ma być większy, to niech będzie naprawdę większy, a nie takie nie wiadomo co) - spłyciłam tył i pogłębiłam z przodu;
    • długość tyłu do pasa była zadziwiająco duża, jak na wykrój na 162cm - musiałam skrócić aż o 2,5cm;
    • zaszewka piersiowa celowała mi w dekolt a nie w szczyt biustu - obniżyłam o 2cm, przy okazji pogłębiłam ją o te 2,5cm, które miałam w nadwyżce po skróceniu tyłu;
    • przedłużyłam rękawy do nadgarstka, krótsze wyglądały niechlujnie;
    • zdziwiłam się nieco widząc podkrój pach, bo wydawał się nieco mały; powiększyłam je lekko tak, aby nie musieć mocno modyfikować główki rękawa.
    A pooooootem... uszyłam... założyłam...
    • i od bioder w dół zwęziłam boki, bo robiły się jakieś dziwne dzioby pod kieszeniami, jakby najszersza część bioder miała przypadać dopiero 30cm poniżej pasa. Myślałam, że przystębnowanie worków kieszeniowych do przodu pomoże, ale było jeszcze gorzej.
    Moją osobistą traumą bez związku z jakością szablonu było przyszywanie plisy do dekoltu. Zawsze mam problem z dobraniem odpowiedniej jej długości i szerokości. Mam jedną sukienkę, która leży nieskończona już chyba drugi rok i czeka tylko na wykończenie dekoltu. Ta tutaj miała wyjątkowe szczęście, że nie straciłam do niej cierpliwości i uparcie szyłam, prułam i upinałam na nowo. Żeby istniał prosty wzór na wyliczenie długości plisy... niestety, rozciągliwość materiałów jest zbyt nieprzewidywalna. :(




    Ogólnie jednak jestem całkiem zadowolona. Na człowieku sukienka nie wygląda źle, można nosić i ludzie nie odwracają wzroku. ;)) Niestety pachy są naprawdę wysokie, czuję szew podczas noszenia, nie jest to może nieprzyjemne, ale jakieś takie wkurzające. Jeśli będę cokolwiek szyć z tego wykroju, obniżę pachy może nawet o 1,5cm. Nie będę się wypowiadać, czy wykrój jest dobry czy zły i czy warto za niego zapłacić (w zależności od wybranej opcji koszt wykroju to maksymalnie 12zł). Macie powyżej listę modyfikacji - oceńcie sami, co jest kwestią konieczności dopasowywania do indywidualnych cech figury a co błędem konstruktora. Ja sama nie wiem. Długość tyłu do pasa jest na pewno dziwna. Pachy - w dużej mierze to chyba po prostu wizja konstruktora, podobnie jak luzy, dekolty i wykończenia.

    P.S. Uprzedzając pytania - całość uszyłam na maszynie. Z owerlokiem wszystko w porządku, nie chciało mi się tylko go wyciągać...


    Kiedy nie wiadomo, co zrobić z życiem...

    $
    0
    0


    ...najlepiej iść na zakupy.

    Przyznaję bez bicia, że w ostatnich tygodniach, a nawet miesiącach, czułam okropną niechęć do pisania. Pod koniec zimy musiałam bowiem w krótkim czasie wyprodukować 60-stronicowe dzieło, które nie dość, że musiało mieć solidne podparcie w publikacjach naukowych, to jeszcze prezentować miliony wyników moich własnych badań. Ech, wesoło było. Do dziś na myśl o klikaniu w komputerze merytorycznie składnych zdań robi mi się słabo. Ogromnie brakuje mi odpoczynku.Wprawdzie udało mi się po całym zamieszaniu wyjechać na chwilę do wytęsknionej Szwecji, ale... no właśnie, to była tylko chwila, a powrót do Polski oznaczał, że zabawa zaczyna się na nowo, a człowiek jest nie tylko nadal zmęczony, ale jeszcze jakby mniej optymistycznie nastawiony do życia. Co dalej? Jak żyć, panie prezydencie? Oczywiście - trzeba być twardym nie miękkim, ciągnąć wózek do przodu, wszak świat sam się nie uratuje przed kiepskiej jakości tekstyliami... ;)

    W ostatniej Burdzie zawiesiłam oko na spódnicy ołówkowej z bawełny o imponującym wzorze. Model z kieszeniami i za kolano, idealny dla nowej, lepszej Aire.




    Zapragnęłam radosnej tkaniny na taką właśnie spódnicę. Choć zakupy szmatek też jakby straciły ostatnio blask i czar, to jakoś zebrałam się w sobie i poszłam do Jazz&Silk. Choć w Burdzie motyw na spódnicy to na 99% druk, szukałam raczej ładnego żakardu. Znalazłam, tylko po usłyszeniu ceny lekko zasłabłam. Ale popatrzcie na te wielobarwne niteczki wątku wystające z krajki. Tyle różnych kolorów skomponowanych w jednym wzorze! Każdy szczegół motywu to kilkadziesiąt ruchów mechanizmu podnoszącego odpowiednie nitki osnowy i drugiego wprowadzającego nitki wątku. Prawdziwe rzemiosło, tylko że przemysłowe.

     




    Model B tej spódnicy, tym razem z tkaniny jednobarwnej, ukazał urocze zakładki z przodu. To oznacza, że być może kupiłam za mało materiału. :D Ech.





    Gdyby jeszcze ktoś przyszedł i odrysował mi wykrój z arkusza... no dobrze, sama odrysuję. :)



    Więcej koloru. Niech będzie pstrokato!

    $
    0
    0




    Wiecie... nie mam czasu. W wolnych chwilach mogę tylko przeglądać sobie internet, wpadam na grupy szyciowe, czytam. Tak trafiłam na link do nieznanego mi sklepu internetowego z dzianinami. Takich wyspecjalizowanych sklepów powstało ostatnio wiele, handlowanie dresówką, minky i bawełną patchworkową zdaje się być złotym interesem. Ja nie korzystam, bo mam ambiwalentne uczucia do takiego asortymentu. Ale tym razem coś mnie zainteresowało, jakiś oryginalny wzór, realistyczny nadruk, bardzo rzadko spotykany. Kliknęłam link, weszłam, rozejrzałam się... ech, dresówka, dresówka... czy ja bym umiała sobie coś z tego wybrać?
    Nooo, dajcie mi kram ze szmatami, a Z PEWNOŚCIĄ coś wybiorę. :) 
    Przepiękny, optymistyczny, ultrakolorowy nadruk i wcale nie ten, który mnie zwabił. Zupełnie inny. Tak bardzo dopasował się do moich podświadomych potrzeb, że cudem rozciągnęłam dobę i prędko uszyłam sukienkę. I szczerze mówiąc, nie wiem, jak to mi się udało!




    Wykrój to model 115 z Burdy 4/2016. Miałam na niego ochotę od pierwszego spojrzenia i nawet planowałam go uszyć z dzianiny, ale innej, miękkiej i żakardowej. Moja pstrokata dresówka jest chyba trochę za sztywna dla takiego fasonu. Wykrój bardzo prosty, wymagał dorobienia miejsca na biust i zwężenia dołu o jakieś 3 cm (żeby podkreślić tyłek, a co!). Dekolt z tyłu intrygujący:




    Taka feeria kolorów z wierzchu, a od spodu biała bieda z nędzą ;) Taka różnica między drukiem a splotem złożonym z wielokolorowych nitek - tylko jedna strona materiału cieszy oko.




    Absolutny must have, czyli kieszenie w szwach. Postanowiłam skorzystać z tutoriala Ultramaszyny, żeby je zrobić. Polecam - działa :)




    Całość uszyłam na maszynie. Owerlok tymczasem siedział sobie na podłodze za krzesłem i wpadał w depresję - wciąż nam razem nie po drodze. Aktualnie ma nawleczone czarne nici, więc chyba będzie musiał poczekać aż znów będę szyć coś ciemnego...



    Viewing all 67 articles
    Browse latest View live