Quantcast
Channel: Niciarniana
Viewing all 67 articles
Browse latest View live

Romantyczność

$
0
0




Jeśli już wybieram jakiś wykrój, z Burdy czy tam innego źródła, pracowicie rozdzielam (lub sklejam) arkusze, kicam po podłodze, żeby odrysować części i dorysować do nich zapasy na szwy... to staram się wykorzystać go więcej niż raz. Tym bardziej, jeśli jest prosty i daje możliwości modyfikacji. Tym sposobem zielona sukienka z Papavero zyskała dwie siostry (jedną czarną, drugą szarą, każda inna - kiedyś je pokażę, gdy pogoda będzie bardziej adekwatna). Pstrokata sukienka z poprzedniego posta również poprosiła o rodzeństwo, więc mamusia stworzyła alternatywę. Tak romantyczną, że aż strach. :)




Materiał leżakował u mnie chyba z pięć lat (ale nie jest rekordzistą, o nie!). Wynalazłam go podczas pobytu w Szwecji, w jednym z ulubionych szmateksów. Jakoś nie zniechęcił mnie syntetyk w składzie, nadruk prezentował się uroczo, a dodatkowo była promocja na tekstylia -50%. Czekał na odpowiedni wykrój, odpowiedni moment. W zeszłym roku już prawie wpadł pod nożyczki, nawet zdekatyzowałam go, ale wtedy zrobiło się już zimno i znów szycie przesunęło się w czasie. W końcu przyszła kryska na Matyska. :) Okazało się, że choć to krepa szyfonowa, to jednak w obróbce nie sprawia zbyt wielu kłopotów i szycie szło szybko. Na konieczną tym razem podszewkę wynalazłam w zapasach coś w rodzaju bawełniano-poliestrowej kieszeniówki w kolorze ecru - uznałam że jakaś część z naturalnego włókna przyda się dla komfortu.




Tym razem, zamiast poprzecznego paska z tyłu, doszyłam troczki z cienkiej koronki. Tak naprawdę kolor koronki nie do końca pasuje do szyfonu, koronka jest w kolorze ecru a szyfon ma odcień czegoś ecru-zielonkawego. Uznałam jednak, że dobranie odcienia kosztowałoby mnie pewnie życie poszukiwań, więc lepiej nie wnikać w niuanse kolorystyczne i wykorzystać to, co się ma.





Oczywiście kieszenie też są. :)

Kiedy sukienka była gotowa i ją przymierzyłam, okazało się, że... jest nie do końca fajnie... szwy jakoś źle się układały... podszewka czepiała... i wszystko było jakieś kuse... Tylko że nic nie mogłam już nic z tym zrobić, musiałam ją włożyć, bo za dwie godziny szłam na ślub.




A na ślubie było pięknie! Panna młoda miała na sobie wspaniałą sukienkę Mility Nikonorov - projektantki z pierwszej edycji Project Runway. :) Pan młody zadawał szyku w świetnie skrojonym garniturze w kolorze głębokiego lazuru.  Miło było na nich popatrzeć. 
A po powrocie do domu spojrzałam  w lustro i stwierdziłam, że ta moja kiecka może nie jest aż taka zła i niewygodna. W sumie - nie przeszkadzała mi podczas uroczystości. A i pomarszczone szwy magicznie zniknęły! 

Jednakże - jeśli ktoś chce szyć tę sukienkę z tkaniny - niech rozważy taką z dodatkiem lycry lub elastanu. Dla przypomnienia, mówimy wciąż o modelu 115 z Burdy 4/2016.




Migawki z Linköping

$
0
0




Znowu Szwecja!
A przecież mogłam siedzieć w Polsce. Na pewno znalazłoby się mnóstwo spraw, których należałoby dopilnować. O coś się jeszcze postarać. Porobić dobre wrażenie na dowolnie wybranych autorytetach. Ale kiedyś w końcu trzeba powiedzieć sobie dość, spakować walizkę i wynieść się do bardziej przyjaznego środowiska. 

Straciłam rachubę, który to już raz odwiedzam Linköping. Już dawno minął mi pierwszy i drugi zachwyt widokami. Czystością na ulicach. Designem i architekturą. Ogólnym uporządkowaniem przestrzeni. Ale i tak napawam się tym wszystkim  po raz kolejny. Idę osiedlem pastelowych domków wielorodzinnych i po chwili trafiam na zieleń, wodę, nenufary, przysiadam na ławce albo idę dalej do przybrzeżnej kafejki obok śluz na kanale Kinda. Ktoś z obsługi kafejki jednocześnie pracuje przy śluzach, otwiera je dla przepływających żaglówek. Kawa jest zwykła z ekspresu, ale dolewki są za darmo. Mogę też pójść w zupełnie inną stronę, bardziej w stronę centrum miasta, drogą koło budowy i blisko straszliwej wieży ciśnień, położonej na zalesionym wzgórzu. Koło ścieżki rosną jagody, ale małe i kwaśne. Za to kilkanaście metrów dalej dzika wiśnia częstuje zaskakująco słodkimi owocami. Idę dalej, wkraczam na kolejne osiedle, to chyba te, o którym pisał Mons Kallentoft w swoich kryminałach. Osiedle lekarzy, naukowców. Tutaj podobno zadzierają nosa. Idę bez onieśmielenia, znów kolejna rzeczka, przechodzę przez mostki, ktoś ma willę na zboczu, z ogródkiem kończącym się w wodzie. Po drugiej stronie zabudowania wydziału medycznego uniwersytetu i szpital. Skwer z łopianami o liściach kilkukrotnie większych niż jakiekolwiek łopiany w Polsce. Tuż za przejściem dla pieszych jest już ścisłe centrum. Kolejny park...





 







Siedziałam sobie w Espresso House na latte i cieście (mud cake z bitą śmietaną, to takie czekoladowe ciasto z zakalcem, serio ma zakalec :)). Nieopodal siedzieli, hmmm... można by użyć słowa wytrychu - imigranci. Obcojęzyczni, o śniadej skórze. Jeden z nich w pewnym momencie zapalił papierosa, dym był obrzydliwy, zakasłałam. Kątem oka dostrzegłam, że facet zauważył mój niesmak i chyba potem już pilnował, żeby zapach do mnie nie docierał. Miło było.



Pstrokata w Söderköping

$
0
0




Weekend spędzony w podróży po okolicznych miasteczkach letniskowych. Takie Söderköping. Przystanek dla jachtów pływających po słynnym kanale Göta. Kiedyś już było na blogu. :) Podobno jest tam świetnie wyposażony sklep z tkaninami, ale znalazłam go za późno, kiedy już wróciłam do domu. Może i dobrze... ;) Miasto dobrze na mnie wpływa, choć najadłam się słodyczy za wszystkie czasy - najpierw ciasto w kawiarni Farmors (nazwa oznacza babcię od strony ojca), potem najsłynniejsze szwedzkie lody rzemieślnicze w lodziarni Smultronstället ("Tam gdzie rosną poziomki" - jak film Bergmana). Aż dziw, że na zdjęciach nie wyglądam jak stodoła!

Muszę powiedzieć, że pstrokata kiecka sprawdza się super. Może mogłaby być o rozmiar mniejsza, bo dzianina dresowa mocno się naddaje. No i dawno nie czułam się taka kolorowa. :)))



















"Ohlssons, prawdziwy sklep z tkaninami"

$
0
0




Tekstylia to w moim domu jedna z najbardziej praktycznych pamiątek z podróży - skoro jestem włókiennikiem i do tego szyję i dziergam, to różnorodne szmatki zawsze się do czegoś przydadzą. Materiały szwedzkie, nawet jeśli jak wszystko inne zostały wyprodukowane w Chinach, są zazwyczaj mocniejsze, szlachetniejsze, grubsze. Dlaczego? Kiedyś znajomy, który prowadził tekstylny interes w Polsce, powiedział, że ludzie patrzą przede wszystkim na cenę - ma być jak najtaniej! A jeśli tak, to nie ma cudów, okrojenie ceny skończy się okrojeniem jakości. W Szwecji ceny są wysokie i być może łatwiej zmieścić w nich wyższy koszt wytworzenia. Z drugiej strony, na rynku tkanin z metra nie ma dużej konkurencji, więc teoretycznie można by sprzedawać chłam. Tymczasem chłamu nie ma. Może Szwedzi po prostu lubią porządne rzeczy i nie przyszło im do głowy kombinować na tym polu?

Sklep Ohlssons odkryłam kilka lat temu, przypadkiem, bo witryna zapowiadała sklep z pościelą. W środku znalazłam raj dla tekstylnego świra. Od tego czasu podczas każdego pobytu staram się coś wyłapać dla siebie. Można trafić na dobre przeceny, wtedy cena niektórych materiałów zrównuje się mniej więcej z polską, więc nie ma tragedii finansowej. Czasem jest jeszcze taniej, szczególnie podczas letnich i zimowych wyprzedaży. Dodatkową gratką jest dział z resztkami na wagę, przy czym resztki oznaczają kawałki nie mniejsze niż 1 metr i wtedy jednostkowy koszt zakupu w przeliczeniu na złotówki może być nawet poniżej 10 zł. Mówimy o pełnowartościowym towarze, oczywiście! I znów wraca pytanie, jak Szwedzi kalkulują swoje ceny... ;)

No dobrze, to teraz przejdźmy do moich łupów.





Najbardziej lubię przeszukiwać cienkie tkaniny sukienkowe ze względu na wzory i kolory. Grzebanie w feerii barw i miękkości nowoczesnych tkanin jest po prostu przyjemne, choć to przede wszystkim poliester. Ale jaki! Staram się łapać krepy, bo przepięknie się układają, ale innymi też nie ma co gardzić. W Polsce zgromadziłam już pewien zapas (i boję się coś z niego uszyć i nie daj Boże popsuć... hmm). Teraz dokupiłam kolejne widoczne na zdjęciu poniżej: splotu tkaniny po lewej nie rozszyfrowałam, jest jedwabista w dotyku, ale ma jakąś delikatną, krepową chropowatość, ledwie zauważalną. Jest jej ogromna ilość, więc skończy najprawdopodobniej jako sukienka maxi.




Tkanina z prawej to typowa krepa. Zastanawiałam się tydzień nad nią, ale kolorystyka w końcu mnie przekonała, bo chyba mi nieźle w cytrynowo-limonkowych odcieniach. ;) W zbliżeniu widać lepiej jej nieregularną strukturę.





Zwyczajna dzianina bawełniana, jednostronnie drapana. Gruba. Wzięłam ją, choć w Polsce pewnie gdzieś w sklepie internetowym znalazłaby się podobna, ale tu mogłam zobaczyć na żywo, co biorę. Uszyję z tego sukienkę, w której prawdopodobnie umrę z gorąca, chyba że wysiądzie zimą ogrzewanie. Nie no, serio, dla takiego antyfana ubierania na cebulkę jak ja grubsza sukienka pozwala uniknąć zimą kłopotliwych, dodatkowych warstw odzieży.




Dzianinowa koronka, również grubsza. W rzeczywistości jest ciemniejsza i chyba wpada lekko w brąz. Nie byłam do niej przekonana, bo wyglądała w sklepie na spraną. Nie jest mocno przezroczysta, raczej mięsista i gdyby zechcieć uszyć z niej bluzkę, to można by było obyć się bez podszewki. Do sukienki lub spódnicy jednak przyda się jakiś spód, może w podobnym odcieniu albo dopełniającym? Może z błyszczącej satyny?






Cienka dzianina lewoprawa z bawełny. Czyli jersey (lub dżersej). Czarno-szaro-granatowa i z podejrzanym połyskiem. Ciekawa jestem, skąd to lśnienie, ale zdziwiłabym się, gdyby pochodziło od procesu merceryzacji. Ale gdyby tak było, to byłoby super, bo bawełna merceryzowana to to, co tygryski lubią. :) Po co mi targać ze Szwecji zwykły jersey, jeśli w Polsce jest go zatrzęsienie? Ano, nie mam zaufania do tego polskiego. W czym jest problem? W skrzywiających się szwach w gotowych ubraniach. Proszę nie wierzyć, że skrzywione szwy to skutek cięcia  wykroju po skosie. Gdyby tak było, nie można by szyć żadnych ciuchów składających się z części innych niż prostokąty. Słynne skrzywiające się szwy w tiszertach to wina samej dzianiny. Dlatego jersey staram się kupować w zaufanych sklepach internetowych lub po obejrzeniu go na żywo. Staram się obejrzeć ułożenie oczek w dzianinie - to ono odpowiada za skręcanie szwów. Często oczka są na tyle malutkie, że bardzo trudno je niestety ocenić - wtedy trzeba zaryzykować albo po prostu odpuścić zakup.




Zagniecenia wcale a wcale mi się nie podobają, ale ten kupon leżał długo skłębiony wśród innych kawałków i mógł się pognieść. Mam nadzieję, że po praniu nabierze ogłady. :) 




Wszystkie powyższe materiały wykonane są ze zwykłych, "klasycznych" włókien, ale w Ohlssons jest też kilka tkanin z modalu i cupro. Szukałam czegoś z włókien lyocell, ale nie znalazłam... Wszystkie te włókna (modalne, cupro i lyocell) to kuzyni włókien włókien wiskozowych, różnią się sposobem wytwarzania. W przypadku włókien typu lyocell, których nazwa handlowa to tencel, ubrania z nich wykonane opatrywane są etykietką "ekologiczny", bo produkcja mniej obciąża środowisko niż w przypadku wiskozy. Chciałam sprawdzić, jak się noszą - niestety nie znalazłam nic odpowiedniego. Może następnym razem. :)




P.S."Ohlssons, prawdziwy sklep z tkaninami" to tłumaczenie hasła reklamowego sklepu ("en riktig tygaffär").
P.S.2.Mają sklep internetowy, ale wysyłają tylko na teren Szwecji...  Trochę szkoda.


Powrót do domu i jeszcze parę szmatek

$
0
0


Mój ulubiony środek transportu.

Każda podróż kiedyś się musi skończyć.

Powrót do Polski nastąpił jak zwykle nie w porę i zbyt wcześnie. Choć tym razem byłam już lekko znudzona, jednak było to spowodowane jedynie brakiem maszyny do szycia na podorędziu. :) 
Podróż na szczęście przebiegała trochę okrężną drogą, żeby jeszcze trochę pozwiedzać i odwlec moment pożegnania ze Skandynawią. I serio mam chyba szmaty zapisane w gwiazdach, skoro na pierwszym przystanku w podróży - szwedzkim Helsinborgu - znalazłam od razu dwa sklepy z tkaninami, choć specjalnie ich nie szukałam. Oba były już zamknięte (jeden miał przerwę wakacyjną) i chwała Bogu. Poza powyższymi Helsinborg posiada fantastyczny ratusz i przemiłe centrum z ogromem sklepów i knajpek. Bliskość Malmo sprawia, że mało się o nim mówi w internetach, sami z małżonkiem się zastanawialiśmy, czy nie lepiej właśnie pojechać do Malmö, ale koniec końców postanowiliśmy je zostawić na kiedy indziej. Tym bardziej, że z Helsinborga można się przeprawić do Danii promem, a promy to coś, co tygryski lubią najbardziej. :)


Okazała wieżyca pośrodku zdjęcia należy do ratusza.
  


Jedna z wielu knajpek w centrum Helsinborga. Nie widać tego, ale jest położona dokładnie naprzeciwko zabytkowego kościoła. Notabene kościół stoi na placu i cały jest otoczony knajpami i ogródkami barowymi i nie wygląda na to, by bliskość bawiących się ludzi obrażała czyjeś uczucia religijne.

Kolejny na trasie, duński Helsingør miał być zupełnie pominięty, bo głównym punktem programu była Kopenhaga, ale zaraz po przybiciu do portu wpadliśmy na pomysł, żeby rzucić okiem na twierdzę Kronborg - miejsce, gdzie Szekspir umieścił akcję "Hamleta". Rzucanie okiem w rezultacie trwało pół dnia, albowiem okazało się, że w zamku trwa przedstawienie na żywo i można oglądać poszczególne sceny sztuki w oryginalnych lokalizacjach! Nawiasem pisząc, okazało się przy okazji, że tak naprawdę nikt nie wie, czy Szekspir w ogóle odwiedził Kronborg - prawdopodobnie znał go tylko z opowieści swego asystenta. Twierdza była faktycznie siedzibą królów duńskich, dopóki jednemu nie znudziła się miejscóweczka i dał dyla do Kopenhagi. Prócz tego podstawowym jej zadaniem było pobieranie opłat od przejeżdżających przez cieśninę żeglarzy, a skuteczność ściągania kasy była duża dzięki armatom skierowanym na wodę. ;) Cóż, dzisiejsze bramki na autostradzie od razu wydają się bardziej przyjazne dla użytkowników - przynajmniej nikt z nich nie strzela!


Nie chciałabym być żołnierzem wroga i zdobywać tę chatę...

Duży domeczek, jednak jak mówią, sala balowa jest krótsza niż boisko piłkarskie. Ale chyba niewiele.

Kopenhaga mnie przeraziła. Po szwedzkich przestrzeniach ilość ludzi wtłoczona do stolicy Duńczyków była zatrważająca, a liczba rowerzystów jeszcze bardziej. Pasy dla rowerów są szersze niż dla aut! Jadąc samochodem strach jest skręcić w prawo, żeby nie spowodować kolizji z jakimś bicyklem... Po zaparkowaniu i przejściu kilkunastu kroków miałam ochotę dać sobie spokój ze zwiedzaniem i uciekać gdzie pieprz rośnie. Takiej odmiany Skandynawii raczej się nie spodziewałam, choć zdawałam sobie sprawę, że będzie tu bardziej europejsko niż choćby w Sztokholmie. Szwedzkie miasta, nawet popularne turystycznie, są raczej spokojne. Tu widoczny był wszechobecny pośpiech, hałas i zgiełk.


O ile pamiętam, to

Po dziesięciu minutach pobytu w stolicy moje nastawienie jednak uległo zmianie, albowiem znów trafiłam na szmaty. ;) Oczom mym ukazał się trzypoziomowy sklep Panduro Hobby. Wcale nie chciałam tam wchodzić, ale uległam namowom małżonka, który chyba bał się, że bez wspomagania humor nigdy mi się nie polepszy. Akurat była wyprzedaż tkanin Tilda, widziałam je wcześniej w Linköpingowym Panduro i zamarzyła mi się słodka sukieneczka na lato, jednak w końcu odpuściłam, bo ile można mieć tkanin... Tutaj promocja polegała na zakupie dowolnych 3 metrów za 100 duńskich koron (co daje 20zł za metr). Wybrałam wersję róże na ciemnym tle (na zdjęciu pierwsza z lewej) i już szłam do kasy, ale małżonek uznał, że mogłabym wybrać kolejne 3 metry w ramach "pamiątki z podróży". No to wybrałam dwa wzory po 1,5 metra i jeszcze dostałam pół metra kolejnego wzoru, bo sprzedawczyni nie zgadzały się centymetry (bo brałam resztki). Tym sposobem z Danii przywiozłam 6,5 metra szmat i to tylko i wyłącznie z winy małżonka, więc ewentualne oskarżenia o szmatowy zakupoholizm proszę kierować do niego.


Patrząc na ceny tkanin Tilda w Polsce, to chyba zrobiłam dobry interes. No i kurczę, śliczniutkie są te wzorki <3 br="">3>

Po epizodzie w Panduro Kopenhaga nabrała właściwych barw... nie, tak serio, nie wiem, co jest z tym miastem, że powoli wkradło się do mojego serca. Połaziliśmy z małżonkiem po niewielkim skrawku centrum, zjedliśmy kebaba w bułce, wypiliśmy kawę i na nic więcej nie starczyło czasu, trzeba było jechać na nocleg a następnego dnia rano ruszyliśmy w kierunku na Rostock i do Polski i Dania pozostała daleko za nami. Co takiego jest w tej bałaganiarskiej Kopenhadze, że zaraz po otworzeniu drzwi własnego mieszkania, zamiast tęsknić jak zwykle za Szwecją, myślę o podróży do Danii? Co takiego tam zobaczyłam, czego sobie nie uświadamiam, ale okazało się wystarczająco ważne, by zapomnieć o tym całym ludzkim bałaganie na ulicach i chcieć tam zaraz wrócić? Kiedyś będę musiała to sprawdzić...
 
Tymczasem od kilku dni jestem już w moim polskim domu.  Reasumując całe wakacje, nazbierałam mnóstwo szmatek, wyjątkowo dużo, nawet jak na moje standardy. W poprzednim poście pokazałam łupy z Ohlssonsa - tuż przed powrotem do Polski dokupiłam jeszcze kilka. ;)  Rozciągliwy żakard z przewagą wiskozy w składzie i absolutnie piękny, lekko kreszowany poliester w obłędny kwietny wzór:







Ale, ale :D to jeszcze nie koniec... upolowałam w końcu tkaninę z 50% zawartością tencelu, dzięki czemu będę mogła w końcu przebadać w praktyce te nowe, ponoć ekologiczne włókno i coś o nim opowiedzieć. No i jeszcze wspomnę o kilkunastu szmatkach ze szwedzkich secondhandów, które nie są specjalnie fotogeniczne, ale jakościowo bez zarzutu, o przyborach do szycia wypatrzonych na jarmarku i kilku ręcznie robionych koronach... I to by było na tyle w kwestii tekstylnych "pamiątek z podróży". :)



Sukienka, która nie pojechała na wakacje

$
0
0




Robienie własnych konstrukcji jest super. Ukończenie kursu jest jeszcze lepsze - pewnych rzeczy nie da się nauczyć z książek czy internetu. A posiadanie nietypowej figury to gwarancja, że doświadczenie będzie spływać na świeżo upieczoną konstruktorkę szerokim strumieniem. ;))

Dokładnie rok temu w wakacje popracowałam nad konstrukcją górnej części odzieży dla siebie. Wprawdzie miałam już jedną gotową, którą zrobiłam swego czasu w trakcie zajęć kursowych, ale potrzebowałam czegoś z mniejszym dodatkiem luzowym i dodatkowo po raz kolejny musiałam (niestety) zweryfikować swoje wymiary. Nie, nie przeszkadza mi, że nie noszę już od dawna rozmiaru 36, ale rysowanie wykroju dla kształtów odbiegających od średniej to nie jest bułka z masłem. Powiedzmy sobie wprost: rysowanie wykroju na duży biust jest kompletnie do bani. Wiedza kursowa to nie wszystko, książki to nie wszystko. Duży biust może dobić nawet doświadczonych projektantów, wystarczy spojrzeć na suknię ślubną Małgorzaty Rozenek. W sukni tej (autorstwa Evy Minge) złe dopasowanie nad talią stworzyło luźny namiot pod biustem a sam biust był spłaszczony. Ktoś by mógł powiedzieć, że trudno, widocznie tak musi być, ale internet roi się od przykładów dowodzących, że jednak można dopasować ubiór do ponadstandardowch piersi. Toteż i ja postanowiłam nie przyjmować do wiadomości, że istnieją jakiekolwiek ograniczenia i włożyłam wysiłek w zrobienie czegoś dla siebie - zresztą jakie miałam wyjście? Sklepy nie mogą mi wiele w tym względzie zaoferować... ;)

Oto Sukienka z Koronką na Przodzie:




Konstrukcja

Kiedy już robię dla siebie konstrukcję, zazwyczaj pierwszy uszyty z niej ciuch jest jak najprostszy. Dlatego góra tej sukienki dopasowana jest standardowymi zaszewkami, te piersiowe wyprowadziłam z bocznych szwów, taliowe są czysto książkowe - nic rewolucyjnego. Jeszcze zanim wycięłam części z docelowej tkaniny, zrobiłam przymiarkę z wersją eksperymentalną z surówki bawełnianej i wtedy zlikwidowałam drobniejsze niedoskonałości wykroju, jak odstający dekolt i nadmiar luzu pod pachami. Talię obniżyłam o 2 cm, a jako wykrój spódnicy wykorzystałam Kalinę, dodałam jej tylko dwie zakładki z przodu i ustaliłam, że będą przedłużeniem zaszewek taliowych, żeby linie się zgadzały. Na koniec wykonałam wykroje odszyć dekoltu i pach.

Szycie

Wiecie co? Lubię szyć ze swoich wykrojów. Mimo iż jestem z natury roztrzepana, to tutaj centymetry zawsze się zgadzają, punkty styku schodzą się tam, gdzie trzeba. Czysty relaks. Nie, żebym była tak doskonała i nieomylna. ;) Do szycia wybrałam drukowaną popelinę bawełnianą z dodatkiem lycry, długo już siedziała w zapasach i musiała w końcu zwolnić miejsce. Szyć zaczęłam niedługo po skończeniu konstrukcji, na przełomie sierpnia i września. Niedługo mieliśmy z małżonkiem ruszyć na wakacje, w planach był rejs do Karlskrony - pomyślałam, że sukienka przyda się na lans na statku. ;) I co? I nie wyszło. Najpierw okazało się, że zaszewki piersiowe w ogóle nie chcą się ładnie uszyć, są po prostu za głębokie! Nawet po poprawkach nie wyglądały idealnie... a potem z przerażeniem odkryłam, że wśród miliona posiadanych suwaków krytych nie mam ani jednego białego o długości 60 cm. I nie było szans, żeby go przed wyjazdem dokupić, bo wiadomo, że jak zwykle robiłam wszystko na ostatnią chwilę...

To teraz już wiecie, skąd się wziął tytuł posta. Sukienka nie pojechała na wakacje, bo jeszcze nie była skończoną sukienką.





W tym roku po powrocie ze Szwecji postanowiłam odkopać i i dokończyć kilka nieskończonych projektów, a przede wszystkim tę właśnie sukienkę. Zastanawiałam się, co mogę zrobić, żeby poprawić wygląd niezbyt ładnych zaszewek piersiowych. Wymyśliłam aplikację! Ręcznie wykonany koronkowy motyw wyszukałam w szwedzkim second handzie i kupiłam go specjalnie z myślą o naszyciu na przód. Koniec końców nie przykrył zaszewek, ale może ciut odwrócił od nich uwagę. 





Nareszcie, po roku oczekiwań, sukienka była skończona. Przymierzyłam ją przed lustrem... i poszłam pruć aplikację i odpruwać dół od góry, bo trzeba było pogłębić i przemodelować raz jeszcze zaszewki taliowe. Zobaczyłam bowiem w lustrze namiot pod biustem jak u pani Rozenek ;) Uff, po tych poprawkach nieodwołalnie uznałam prace za ukończone.




Wypadałoby pokazać ją na figurze, prawda? Chwilowo leży zwinięta w kłębek gdzieś koło kanapy. Małżonek przyniósł ją spod drzwi wejściowych, gdzie trafiła po ataku furii (zakończonej łzami i depresją) autorki posta, kiedy po dwudniowych wysiłkach nie udało się zrobić jej ładnych zdjęć. Wiecie, jeszcze nigdy nie byłam tak blisko skasowania bloga, jak po tej nieudanej sesji foto. Było mi przykro, że nie umiem zrobić ładnego zdjęcia, a potem żal się rozkręcił i potępienie przeniosłam na wszystko - umiejętności fotografowania, szycia, konstruowania, blogowania, dziwne że nie poszłam podrzeć dyplomu inżyniera włókiennika (to przecież byłoby logiczne, taaak). A sukienkę uznałam za paskudną.

Ona jest naprawdę pechowa!



Moja sierotka Singer 14SH754

$
0
0




Minął prawie rok od zakupu w Lidlu drugiego w moim życiu owerloka. Mówiłam, że nie będę się spieszyć z recenzją? Cóż, pierwsze wrażenia przy testowaniu sprzętu bywają mylne, co można było prześledzić, kiedy Lidl wypuścił owerloki Silvercrest. Po wstępnych zachwytach na blogach zaczęły się pojawiać nieśmiałe doniesienia o awariach, reklamacjach, zwrotach towaru... sama też gwoli uczciwości wysmażyłam posta o problemach z tym sprzętem i oddaniu go w rezultacie do sklepu. Z Singerem postanowiłam postąpić ostrożniej, tym bardziej że jakość stojąca za marką bywa czasem dyskusyjna, i opisać go po ochłonięciu i bez uprzedzeń.

Dla kogoś, kto liczy na krótkie podsumowanie moich przebojów z Singerem bez wnikania w nadmiar zbędnego tekstu, powiem od razu: ujdzie ten owerlok, nie jest taki ostatni. ;)

Jeśli ktoś woli więcej szczegółów, zapraszam do dalszej lektury. :) :)




Pozwólcie, że najpierw wyjaśnię, na czym szyję na co dzień. Od 2013 roku cieszę się posiadaniem maszyny z wyższej półki, komputerowej Janome Horizon MC8900QCP. Użytkowanie jej oznacza, że chcąc nie chcąc przyzwyczaiłam się do pewnych standardów - cichej pracy, braku konieczności uciążliwych ustawień naprężenia, gładkich ściegów, generalnie jakości szycia raczej ponad standard. Dodatkowo szyję na maszynie już chyba... no, prawie 30 lat (wcześnie zaczęłam) i raczej dość dobrze znam się na jej obsłudze. Owerlok to wciąż u mnie nowość, trochę inna filozofia szycia, która nie do końca była w moim guście. A na dodatek owerlok z półki budżetowej? To było jasne od samego początku, że nie dostanę czegoś w typie Wielkiej Krowy Horizona, dlatego nie ekscytowałam się, że za chwileczkę, za momencik zapałam prawdziwym uczuciem do owerloków, bo wiele wskazywało, że tak nie będzie. Jednakże mimo wszystko liczyłam na to, że coś się uda na Singerze uszyć (w przeciwieństwie do niesławnego Silvercresta). A poza tym, jeśli ma się nie kochać owerloków, to lepiej przekonać się na czymś tańszym, prawda?

Pierwsze testy Singera 14SH754 wypadły bardzo obiecująco. Przede wszystkim przeżył nawleczenie nici (Silvercrest od razu miał problem, choć dbałam o właściwe umieszczenie nici w talerzykach naprężaczy). Próby na różnego rodzaju tkaninach i dzianinach poszły świetnie. Po kilkunastu minutach pracy zaczęłam marzyć o zatyczkach do uszu, bo tłucze się ten dziadek niemiłosiernie! Zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo fabryka nie podokręcała wewnętrznych części i czy już powinnam uderzać do mechanika na przegląd. Uznałam, że jeszcze nie, skoro ściegi wyglądają ok.;) W międzyczasie poczęstowałam niektóre miejsca olejem, ale to niewiele pomogło. Potem musiałam zmienić nić na lewej igle, bo zaczęła się zrywać. A potem odkryłam, że przy mocniejszym naciśnięciu dolnego chwytacza można go UGIĄĆ. A jeśli można go ugiąć, to można też łatwo rozsynchronizować dolne i górne mechanizmy tworzące ścieg! Wystarczy jeśli przez nieuwagę wplączemy materiał w płytkę ściegową lub złamiemy igłę. Plus odrobina pecha.




Mimo wszystko Singer szył! I uszył spódnicę, którą widzicie w dzisiejszym poście. Ponieważ szycie na skrawkach nie pokazuje w pełni możliwości sprzętu, kupiłam najtańszą, akceptowalną wizualnie dzianinę i się zabawiłam. Zwykłej maszyny użyłam tylko do wykonania tunelu na gumkę. Spódnica jest doskonałym przykładem na to, że Singer jak Singer, ale umiejętności operatora też mają znaczenie, jeśli chcemy ładne wykończenie. ;) Ja też przekonałam się, że ustawienie właściwych naprężeń we wszystkich czterech niciach nie jest takie łatwe, jeśli tylko trafimy na bardziej wymagający materiał! Tego się najbardziej obawiałam, bo jeśli nie można na pierwszej lepszej swetrówce uzyskać prawidłowego ściegu... to co wtedy? Zaakceptować? Wyrzucić owerlok przez okno? Przyznać, że jest się osiołkiem? ;D






Dogadaliśmy się. Spódnica, uszyta może w dość nonszalancki sposób, została w szafie, nawet ją założyłam, nawet dostała komplement! To potem wymyśliłam szycie swetra. Poszło nieźle, Singer przeszywał nawet większe zgrubienia bez większego stresu. Przy przyszywaniu plisy ścieg znów wyszedł brzydko - okazało się, że operatorowi osiołkowi nikt nie przypomniał, żeby stopkę opuścić... rozpieszczonemu dziewuszysku Krowa Horizon przypominała o takich rzeczach... ;)

Na dowód pozytywnych uczuć i otwarcia na współpracę z mojej strony Singer dostał do chwytaczy przędzę owerlokową - taką nieskręconą i elastyczną, w kolorze czarnym i białym. Na takiej łatwiej ustawić naprężenia. 

Brał udział w szyciu koszulki z dzianiny wiskozowej. Tu z kolei okazało się, że jeden z prowadników nici chwytacza, ten przed naprężaczem, zahacza ją i rwie. Tzn. rwie głównie tę nieskręconą przędzę, z nićmi chyba nie było problemu. Trzeba pamiętać, żeby go omijać przy nawlekaniu.

A potem pewnego dnia chciałam sobie PO PROSTU POSZYĆ, więc wróciłam do Horizona. Rozumiecie - rozpieszczone dziecko wróciło do dobrze znanej i bezproblemowej zabawki (a przynajmniej do zabawki, której ewentualne problemy łatwo i błyskawicznie rozwiązać). A potem mój czas na szycie skurczył się tak drastycznie, że nowy sprzęt nie miał szans się wybić. Biedna sierotka, owerlok Singer stał w kącie parę miesięcy i czekał na lepsze czasy. 

Doczekał się! W tym tygodniu. :) Szyjemy razem dżinsową spódnicę. Idzie bardzo dobrze. Tylko ten jeden prowadnik nici muszę omijać. :)


Podsumowanie

Singer 14SH754 to owerlok z klasy budżet - jednak w mojej opinii cena, jaką trzeba za niego zapłacić w Lidlu, jest uczciwa, a nawet dość atrakcyjna w porównaniu do oferowanej jakości i cen tego rodzaju sprzętu na rynku. Model 14SH754 można dostać nie tylko w Lidlu, ale też w zwykłych sklepach rtv i agd, za podwójną cenę lidlowską. Mówi się, że Lidl sprzedaje sprzęt gorszy i dlatego płacimy za niego mniej, ale nie mam porównania.

Wady mojego egzemplarza:
  • głośność uniemożliwiająca szycie po 22; możliwe, że części są zaprojektowane ze zbyt niskim poziomem precyzji, być może są też niewyregulowane;
  • luz na igielnicy;
  • miękka stal chwytacza dolnego (resztą się nie bawiłam, co chyba rozumiecie;));
  • czasem dosyć kłopotliwe ustawienie naprężeń i uzyskanie prawidłowego ściegu.
Zalety mojego egzemplarza:
  • naprężenia da się ustawić! :)))
  • łatwość przełączania ściegów, kiedy przechodzę ze ściegu 4-nitkowego na obrzucający 3-nitkowy, odcinam tylko niepotrzebną nić do którejś igły a samą igłę zostawiam, to koniec zmian;
  • ściegi wyglądają bez zarzutu nawet na zgrubieniach (choć lepiej na nich zwolnić);
  • cena.
Przy moim braku miłości do owerloków naprawdę jestem w stanie funkcjonować z tym Singerem. Nie mam żadnego mocnego powodu, żeby kogokolwiek do niego zniechęcać. Owszem, są punkty, które warto rozważyć. Podejrzanie miękka stal chwytaczy. Jakieś niedoskonałości wykonania (prowadnik rwiący nitkę, luzy). Może nie powinien się za niego brać ktoś całkowicie początkujący z szyciem. Żółtodziobom zawsze będę polecać sprzęt o wysokim współczynniku zaufania (i z dobrym serwisem!). Jeśli ktoś z kolei szyje dłużej, łatwiej zauważy, kiedy błąd jest wynikiem braku doświadczenia (bo się stopki nie opuściło...) a kiedy usterką maszyny. Wspomniałam, że mam górnopółkową maszynę do szycia po to, żeby było wiadomo, iż czasowe porzucenie owerloka na rzecz maszyny do szycia to kwestia bardziej skomplikowana niż tylko "szyje dobrze - szyje źle". To się rozbija o niuanse, ilość dostępnych udogodnień, które pomagają w życiu ale nie są obligatoryjne do uzyskania dobrego ściegu. Myślę, że może najlepszą rekomendacją, jaką mogę udzielić, jest oświadczenie, że sierotka Singer ma u mnie dom i na razie z niego nie odejdzie. I będzie używany. :)





Spódnica trochę nieładna

$
0
0




Spódnica, model 129 (A, B) z Burdy 8/2016

Wykrój tej spódnicy wpadł mi w oko od razu ze względu na interesujące cięcia na przodzie. Burda obiecywała, że krój ma modelować sylwetkę, więc tym bardziej nabrałam apetytu na szycie. :) Wykroiłam wszystkie części już w zeszłym roku, zrobiłam jeden szew... i spódnica powędrowała do Wielkiego Pudła Nieskończonych Projektów, gdzie przeleżała do zeszłego tygodnia.




Kto nie za tego uczucia, kiedy po miesiącach wyciąga się swój projekt. Hmmm, co ja właściwie zamierzałam z tym zrobić? Szyć jak każe instrukcja? Modyfikować? A swoją drogą, czemu na Boga nie zapisałam, jaki rozmiar skroiłam??? Takie pytania zadaję sobie najczęściej. Brak zapisanego rozmiaru jest chyba najbardziej irytujący, podobnie jak zamieszanie z zapasami na szwy (kiedy szwy w jednym miejscu są na wykroju dodane a w innym nie, bo wizja przewidywała jakieś chytre i zjawiskowe sposoby szycia i wykończenia). Na koniec wzrok zawieszam na tkaninie i zastanawiam się, czy na pewno nadal mi się podoba i czy właściwie dobrałam ją do wykroju. Bywa, że właśnie materiał decyduje o niekończeniu roboty.




Tkaninę kupiłam dawno temu, prawdopodobnie na Allegro. Kiedy do mnie dotarła, na pewno mi się podobała, bo to taki dość cienki i lekko elastyczny, bawełniany dżins. Na zdjęciach nie widać, ale jest na nim nadrukowany czarny ornamentowy wzór, co dodaje mu odrobinę szyku. Jednak już podczas krojenia miałam mały kłopot z ułożeniem szablonów, bo ułożenie druku mijało się jakby z ułożeniem nitki prostej w osnowie. Poradziłam sobie z tym i wyglądało na to, że więcej kłopotów nie będzie. W końcu jak trudny do szycia może być dżins?




Jednak może być paskudem taki dżins, o czym przekonałam się po wydobyciu projektu z Pudła i próbach jego skończenia. Mimo zastosowania dodatkowych punktów stycznych i precyzyjnie odmierzonych zapasów na szwy (tu byłam pewna, że wszędzie mam 1,5 cm), części nie chciały się równo zszyć. Już pomijam fakt, że trzeba być masochistą, żeby zrobić tak duże zapasy do  szycia zaokrągleń - tylko utrudniają. Nawet spinanie szpilkami i fastrygowanie nie pozwoliło na uniknięcie w kilku miejscach prucia. Potem, kiedy już zszyłam cały przód, nie mogłam go porządnie wyprasować i nawet stębnowanie nie pomogło wygładzić niektórych zmarszczek. Wszystko to widać na zdjęciach. 

Na pocieszenie obrzucenie brzegów poszło bez większych problemów. Tym razem użyłam owerloka. :)





Na koniec, podczas przymiarki przed wszyciem paska i podwinięciem dołu, okazało się, że Burda miała rację, fantastyczne cięcia faktycznie modelują sylwetkę, a konkretnie wydatny brzuszek... Udało się zminimalizować efekt przez podniesienie spódnicy do góry - ucięłam 3 cm od góry i następnie zwęziłam spódnicę po bokach, bo obwód pasa się zwiększył. Ale zapał do szycia wtedy już bardzo ostygł.

Jednak skończyłam spódnicę, bo byłoby niepedagogiczne posłać ją znów do Pudła. Fason nadal mi się bardzo podoba. Tkanina i wykonanie - niekoniecznie. Wygląda mało schludnie, a jeśli nawet na wieszaku jest pomięta, to strach pomyśleć, jak się będzie prezentować po całym dniu noszenia. Mogę mieć pretensje tylko do siebie, wszelkie usterki tego ubrania to wynik moich nieprzemyślanych decyzji.

Cóż, każdy kiedyś zalicza skuchę. :)





Tygrysy i zakładki

$
0
0


Okazuje się, że miłość do owerloka może znacząco się zwiększyć, jeśli rzeczony owerlok znajdzie stałe miejsce na biurku w gabinecie. :D Biurko ostatnimi czasy nie było intensywnie użytkowane, bo i tak wolę pracować na laptopie w dużym pokoju, a szyć to nawet bardziej. Pomyślałam, że dziadeczek Singer nie będzie zawadzał na tym biurku. I co się okazało? Jeśli nie muszę go zestawiać i wstawiać z powrotem i ciągle rozplątywać szpule z przędzą (które stoją obok, bo nie mieszczą się na stojakach), to chętniej do niego siadam. I tym oto sprytnym sposobem uszycie dwóch bluz w krótkim czasie nie stanowiło większego problemu.

Wykorzystałam wykrój na bluzę nr 2 z Ottobre 2/2017. Chciałam uszyć zastępstwo dla zniszczonej bluzy z Big Stara, więc dobrałam rozmiar, który dałby mniej więcej tyle samo luzu - wyszedł pomiędzy 44 a 46, postanowiłam skroić 46, ale w końcu skopiowałam 44, bo linie mi się pomyliły. ;) 


W pierwszej wersji ucięłam dół i zlikwidowałam zaokrąglone rozcięcia. Poszerzyłam również dekolt, żeby był bardziej podobny do tego w starej bluzie. Model miał być tak obszerny, że darowałam sobie kolejne modyfikacje. I taka bluza wyszła, o:







Dzianina to drukowana dresówka pętelka i muszę przyznać, że mam dylemat, czy zdradzać jej pochodzenie. Kupiłam ją w sklepie internetowym, którego wcześniej nie znałam, i o ile obsługa klienta, prezentacja towaru i ceny są bardzo zadowalające, tak sama dzianina po dekatyzacji straszliwie się poskręcała i przez to trochę materiału się zmarnowało. Razem z tą tygryskową zamówiłam wtedy pstrokatą, z której uszyłam sukienkę z tego posta, a także jeszcze jedną, która miała być pętelką, ale jest w ogóle dziwadłem niesamowitym. Do wszystkich trzech mam jakieś "ale" i dlatego nie podaję adresu internetowego, choć zazwyczaj robię inaczej. A może powinnam?

W każdym razie bluza powstała i wyszła akceptowalnie, a ponieważ owerlok cały czas stał w gotowości, to uszyłam drugą. :D 

Tym razem postanowiłam bardziej zaszaleć i przemodelowałam rękawy, dodając im zakładki w główce. Chciałam dzięki temu podkreślić obszerność tej bluzy, tak żeby wyglądała bardziej oversized, a przy tym miała jakiś czysto damski akcent. Przy okazji znów wycięłam nowy dekolt, tym razem szerszy, głębszy (o głębokości oryginalnego z Ottobre) i w kształcie miękkiego V.




  


Tym razem użyłam dzianiny interlokowej Punto Nylon z łódzkiego Włóknolandu, oznaczonej jako nowość i reklamowanej jako mniej skłonna do pilingu. Dekatyzację zniosła wzorowo, a czy zachowa nienaganny wygląd po dłuższym użytkowaniu? Skład jest obiecujący (wiskoza, poliamid, lycra), ale nie tylko surowiec wpływa na pęczkowanie niestety. Są też ważne jego parametry mechaniczne, ale to na marginesie.

Bluza wyszła faktycznie oversized. Rękawy przez zakładki zrobiły się ciężkie i rozciągają już i tak dość duży dekolt na boki, trochę tak chciałam, ale muszę się zastanowić, czy mi się ten efekt w 100% podoba. Muszę ją najpierw ponosić. 

I tyle moich przygód na dziś. :) A owerlok nadal stoi... zwarty i gotowy :)



Mariborskie fantazje

$
0
0




Trzeba przyznać, że w tym roku wyjeżdżam za granicę częściej niż zwykle. Po powrocie ze Szwecji myślałam, że pobędę teraz w kraju już na dłużej, a tymczasem wypadł wyjazd do Mariboru w Słowenii. Impreza, w której miałam wziąć udział, organizowana była na tamtejszym uniwersytecie i nazywała się dumnie Winter School Design Week 2017. Polegała na tym, że miały się spotkać myśl inżynierska z designerską i pracować nad transdyscyplinarnością (nie mylić z multidyscyplinarnością), czyli umożliwić na przykład takiemu architektowi projektować buty. Organizacja była iście słowiańska - szczegółowy program poznałam dopiero po przyjeździe, jak również na miejscu w hostelu dowiedziałam się, że zarezerwowano mi krótszy nocleg niż obiecywano, więc w trybie natychmiastowym musiałam przebukowywać bilety powrotne. Na pierwszych zajęciach okazało się, że nie można uczestniczyć we wszystkich obiecanych warsztatach i trzeba wybrać tylko jeden. Na szczęście nie zlikwidowano wyżywienia, więc nie frustrowałam się na głodniaka. ;)




Maribor jest pięknym, słoweńskim miastem, drugim co do wielkości (zaraz po Lublanie). Wpadłam do niego po raz pierwszy dwa lata temu i spędziłam kilka godzin w sobotni wieczór. Tyle w zasadzie wystarcza, żeby go zwiedzić, starówka i centrum miasta są zwarte i większość atrakcji jest w zasięgu krótkiego spaceru. Oczywiście czas się wydłuża, jeśli chcemy przysiąść w którejś kawiarni lub lodziarni, a warto to zrobić, choć może atmosfera beztroski i wszechogarniającego chilloutu nie jest tak wyrazista jak u południowych sąsiadów. Porcje lodów są ogromne, kawa smaczna, a czasem do kawy można nawet przynieść własne ciastko, jeśli kawiarnia nie ma własnych. :)




Słowenia ma liczne winnice i świetne białe wina, nawet w markecie można kupić za kilka euro bardzo przyzwoite, co zdecydowanie sprzyja integracji w hostelu, oraz rozwiązuje problem pamiątek z podróży. Kultura winna jest bardzo rozbudowana - co roku wybierana jest nawet słoweńska Królowa Wina, która staje się ambasadorem tego trunku w kraju i za granicą. Faktem jest, że winnice widziałam nawet w samym Mariborze, na zboczach masywu Pohorje. Tutaj znajduje się także najstarsza winorośl świata (ma 400 lat):




Na brzegu rzeki Drawa można przysiąść na ławce i poobcować z łabędziami. Uwaga - to wyuczeni na wielu naiwnych turystach terroryści! Jeden z nich w pewnym momencie zauważył, że sięgam do torebki i podszedł blisko sycząc ostrzegawczo. Cóż, było to klasyczne wymuszenie. Musiałam dać kawałek croissanta, żeby dał mi spokój, bo jestem przekonana, że dziobnął by mnie w stopę!


Łabędź bandyta.


Nie znalazłam w Mariborze żadnego sklepu z maszynami do szycia, ale było kilka punktów krawieckich, szewskich i tapicerskich. Było też kilka sklepów oferujących rękodzieło, widziałam torby, swetry, poncha, bambosze... no i oczywiście były też sklepy z pasmanterią i tkaninami. W samym centrum naliczyłam ich trzy, aczkolwiek dostępne materiały były w przeważającej części importowane. Jak się dowiedziałam od jednej pani sprzedawczyni, nie ma przemysłu tekstylnego w Słowenii. Aczkolwiek widziałam włóczkę słoweńską. :)

Ceny? Europejskie... na okazje i interesy życia nie ma co liczyć. Ale czy to znaczy, że nic nie kupiłam? Nooo... coś tam kupiłam. ;))


Witryna tapicera.

Sklep z tkaninami. Jeden z większych, jakie widziałam.


Choć miasto małe, to jednak odrobinę zabrakło mi czasu, żeby wszystko obejrzeć. Niestety obowiązki uniemożliwiły mi zwiedzenie Pohorje i wycieczkę do pobliskiego Ptuja. Może kiedyś. Jeśli ktoś ma ochotę odwiedzić Słowenię, to Maribor jest świetnym miejscem na krótkie wakacje lub dłuższy weekend. Polecam. :)

A moja zimowa szkoła w sumie też się całkiem nieźle udała. Trafiłam na warsztaty z plakatu, gdzie poznałam sympatycznego profesora Ladislava z Macedonii, ech, chciałoby się teraz pojechać do Skopje. :))) Stworzyłam 4 plakaty i koniec końców całkiem nieźle się bawiłam. A czy poznałam znaczenie transdyscyplinarności? W sumie to nadal nie wiem, co to naprawdę jest, ale jeśli jestem inżynierem, piszę bloga i dodatkowo szyję ciuchy, a kiedyś chyba nawet studiowałam wzornictwo, to może i nie muszę się nad tym zastanawiać.



Idealny sklep z tkaninami

$
0
0


Żakardy i druk kupione stacjonarnie w Szwecji. Jakość bez zastrzeżeń. Sama wybrałam, sama ucięłam, w kasie nikt nie sprawdzał, czy podany przeze mnie metraż nie jest przypadkiem zaniżony. Takie zaufanie. :)

Od razu powiem, że idealnego sklepu dla szmatoholików nie znam. Uprzedzam, gdyby ktoś wpadł tu jedynie po to, by poznać adres tego ideału, a nie przedzierać się przez potoki tekstu. :) To nie jest również tekst sponsorowany, a jeśli wspominam jakiś konkretny sklep, to tylko w celu uwiarygodnienia przekazu. Mojego osobistego.

Od lat kupuję materiały, możliwe że z zakupów uczyniłam coś w rodzaju pobocznego hobby. Przez ten czas przerobiłam kilkanaście (a może kilkadziesiąt?) miejsc z tekstyliami i co nieco mogłabym o nich powiedzieć. Tym bardziej, że przez kilka lat stałam po tamtej stronie - miałam własny sklep z włóczkami. Po wszystkich zdobytych doświadczeniach zrobiłam listę kluczowych rzeczy, które decydują o satysfakcji z zakupu. Żebym zostawiła gdzieś pieniądze, powinny się spotkać razem:
  • kompetentny, uprzejmy personel (a przynajmniej nie przeszkadzający, szczególnie w sklepie stacjonarnym),
  • rzetelnie opisany towar dobrej jakości.
Cała reszta, taka jak:
  • w sklepie stacjonarnym - np. płatności kartą, lokalizacja, ceny...
  • w sklepie internetowym - wybór sposobów wysyłki, płatności, możliwość kontaktu mailowego i telefonicznego, ceny ;)
nie pomoże, nawet jeśli jest najdoskonalsza, jeśli sklep sprzedaje chłam. Sorry. Nie wspominam przy tym o takich oczywistościach, jak dokładne dane firmy w przypadku zakupów internetowych, bo to po pierwsze jest regulowane przepisami, a po drugie z firmą krzakiem interesów się z definicji po prostu NIE ROBI.


Dzianiny dresowe z polskiego sklepu internetowego. Każda opisana jako dresówka, każda inna, również jakościowo. Ten czerwony melanż do dziś budzi we mnie wątpliwości, co to właściwie za typ materiału - ok, jest dzianiną, ale mało pasuje do świeżo w internetach ukutej kategorii "dresówka". Ciężko nawet zobaczyć na spodniej stronie pętelki (może ich nie ma w ogóle?) Cóż, wszystkie już są zmienione w ubrania. Stawiam, że nie pożyją długo.

"Pani, to ten sam kolor, znam się, bo jestem włókiennikiem"


Kocham sprzedawców. Powyższą wypowiedź usłyszałam od sprzedawczyni w sklepie osiedlowym. Usiłowała mi sprzedać nici o różnych odcieniach twierdząc, że są identyczne, a potem wcisnęła mi chińskie nici zamiast markowych Ariadny rzucając "jakoś sobie pani musi poradzić". Zaparło mi dosłownie dech w piersiach. Przez chwilę chciałam jak mała dziewczynka tłumaczyć się, że przecież JA TEŻ jestem włókiennikiem, robiłam nawet receptury barwierskie i generalnie raczej nie jestem daltonistką, ale wybrałam drogę ucieczki. Tym bardziej, że usłyszałam również coś o moich nadmiernie puszystych włosach (przepraszam - przyszłam prosto od fryzjera i do tego wiał tego dnia porywisty wiatr, jasne, że też z mojej winy). 
Ja rozumiem wszystko, wstanie lewą nogą, PMS, złą pogodę, niskie ciśnienie i brak perspektyw na awans sprawiają, że kiedy przychodzi klient, sprzedawca nie tryska radością życia. Ale nic nie usprawiedliwia niekompetencji i zwykłego oszukiwania, a podpieranie takich praktyk swoim wykształceniem jest zachowaniem godnym pożałowania. Papier to nie wszystko. Świadczy jedynie o tym, że ktoś przez 3-5 lat regularnie zdawał egzaminy. Potrzeba jeszcze, by ten ktoś zrozumiał, czego się nauczył i umiał wykorzystać wiedzę w praktyce, a z tym to już bywa baaardzo ciężko. Może się okazać, że osoba bez papierów ale z autentyczną pasją i doświadczeniem będzie bardziej pomocna. Aczkolwiek jakieś minimum teorii by się przydało: kiedy pytam o krepę satynową, to spodziewam się, że sprzedawca będzie umiał ją pokazać, nawet jeśli tkanina ta funkcjonuje jako satyno-żorżeta. Ostatnio jednak unikam takich pytań. Aby jakoś funkcjonować na rynku detalicznym tekstyliów, trzeba nauczyć się żyć z potocznym nazewnictwem (jersey w końcu brzmi fajniej niż "dzianina lewoprawa") i ewentualne pomyłki brać na klatę. 
W sklepach internetowych kontaktuję się ze sprzedawcą bardzo rzadko. Musi być specjalny powód. Raz dzwoniłam do Tesmy, żeby poskarżyć się na krzywo przycięty panel. Mieli oddzwonić następnego dnia... czekam na ten dzień od lutego. ;) Stacjonarnie jest prościej. Lubię chodzić do łódzkiego Włóknolandu, jest tam miły pan z jeszcze milszą panią i ich rady są zwykle słuszne i nie muszą przy tym machać dyplomami, żeby do swoich racji przekonać. Sympatycznie jest też wtedy, gdy można w sklepie pobuszować bez nawiązywania kontaktu z obsługą. Tak jest na przykład w Szwecji, bo Szwedzi mają ambiwalentne podejście do socjalizacji i jak nie muszą, to z ludźmi nie gadają. ;) W Ohlssonsie można łazić między półkami do znudzenia i bawić się we własnym zakresie, bo wszystkie belki są opisane pod względem surowca i wiadomo, na co się patrzy. Pani (lub pan!) przy kasie najwyżej powie dzień dobry i ewentualnie przy zapłacie upewni się, że nie potrzeba nam pasujących nici. Bywa też doskonale zorientowana w asortymencie, zapytana o lyocell, jeśli nie będzie go miała, wskaże alternatywny modal (oba surowce powstają na bazie celulozy, jak wiskoza). Dlatego właśnie za każdym razem, kiedy odwiedzam Ohlssons, bardzo ich chwalę (a oni, jak to Szwedzi, patrzą się nieufnie ;D).


Sklep Ohlssons w Linkoping. Lubię. Oj tak.

 "Ładna dzianina, gruba, nadaje się do wszystkiego"


Jak już przychodzi do charakterystyki materiałów, zaczynam ciężko wzdychać. Nie, już nawet nie chodzi o nieszczęsną satyno-żorżetę. Niech sobie będzie, o ile ta satyno-żorżeta zawsze będzie w rzeczywistości tkaniną, która po jednej stronie ma ziarnistą fakturę, a po drugiej lśni jak atłas. Nie wygłupiam się z dopytywaniem, czy ten batyst nie jest przypadkiem w rzeczywistości fulardem, bo chyba nawet producent w dzisiejszych czasach tego nie wie. Ja zresztą też, ale wiem, gdzie fulard jest opisany w podręczniku. ;D Minimum przyzwoitości, jakiego bym oczekiwała po sklepie, to podanie składu surowcowego. Dokładnego, nie takiego ogólnego typu "wełna z poliestrem". O ile jest sklepem stacjonarnym. W sklepie internetowym dodatkowo miło by było dostać informację o gramaturze. Deklaracje, że "dzianinka" jest ładna, można sobie schować do kieszeni, bo ładność jest względna. Podobnie jak jakość, bo jeśli coś jest jakościowo dobre, to właściwie w porównaniu do czego? 
Najbardziej to widać na bawełnie. Uściślijmy - na niezwykle ostatnio popularnym płótnie bawełnianym, zazwyczaj jednobarwnym lub drukowanym. Ja bym je nazwała tkaniną pościelową, ale dla ogółu to po prostu bawełna, tak jakby bawełna była tkaniną a nie włóknem. Ta zwykła pościelówka sprzedawana jest jako produkt jakościowo dobry, a tymczasem najczęściej jest luźno tkana i przez wierzchnią warstwę łatwo dostrzec nadruki na kolejnych, nadruk traci intensywność wybarwienia już po pierwszym praniu a kurczenie sięga kilkunastu procent na długości. Choć obiecywano 3-5%. Mam taką bawełnę, kupiłam ją na Allegro od bardzo chwalonego polskiego producenta. Na nieszczęście zachciało mi się sprawdzić, jak mocno się skurczy po praniu i zrobiłam to tak, jak się robi w profesjonalnym laboratorium metrologicznym, z tym że zrobiłam to dwa razy, zamiast raz. I dwa razy zanotowałam ubytek na długości i szerokości. Jak widać, jedno pranie nie zawsze zapobiegnie zmianom wymiarów. A używacie tkanin z Ikei? Sytuacja podobna, choć mimo wszystko te tkaniny bywają solidniejsze niż ślicznie nadrukowana masówka z internetu.
Dzianiny. Śliczne jerseye w ślicznych kolorkach. Gdybym miała sprzedawać jerseye, niektóre z nich z pewnością nie znalazłyby się w moim sklepie. Już kiedyś pisałam, że żaden krój odzieży nie pomoże, jeśli dzianina jest wyprodukowana z błędami technologicznymi. Czasem widać je od razu, czasem uwypuklają się dopiero po praniu. Te rzeczy też powinny być (i są) badane w laboratoriach jakościowych. Pytanie, czy użytkownikom zależy na płaceniu za porządne sprawdzenie materiału? Dobre pytanie. Znajomy, który zajmuje się tekstyliami, mówił, że Polakom zależy przede wszystkim na niskiej cenie. Kiedy czytam ogłoszenia na fejsbukowych grupach "poszukuję bawełny po 8 zeta za metr) to mu wierzę. No cóż, a sklepy się po prostu dostosowują do rynku i popytu. Stąd wysyp sklepików z "bawełną i "dresówką". Dresówka imituje obecnie nawet klasyczną flanelę w kratę i swetry w warkocze. No luuuudzie...


Każdy zamówiony materiał ze sklepu tkaniny.net dostaje naklejkę z metryczką, a niej mamy kod produktu, skład surowcowy, przepis prania, długość kuponu... dlaczego tak nie ma w każdym sklepie?


Sklepy, które lubię, mają coś więcej niż dresówkę. Jeśli już mogę się rozmarzyć... chciałabym, żeby istniał sklep, gdzie znajdę dobrej jakości tkaniny i dzianiny podstawowe, przeznaczone na ubrania codzienne. Do tego wybór krep, żakardów, swetrówek, materiałów płaszczowych i wieczorowych... i dodatkowo dział z materiałami do domu. A co. Jednym słowem sklep wszystkomający. :) Z szerokim zakresem cenowym. Z materiałami łatwymi do cięcia i szycia (nawet szyfony mogą się grzecznie zachowywać pod stopką, jeśli są dobrze zrobione). Oczywiście nie muszą być same jedwabie i wełny, syntetyki bywają bardzo użyteczne i nie ma co się na nie obrażać.

Haftowana dzianina z Mariboru. Mimo iż sprzedawczyni nie mówiła płynnie po angielsku, postarała się przekazać zalecenia prania (a raczej jego braku). 

Cieniutka drukowana wełna. Podobno Od Dolce & Gabbana.^^


Nie jestem pewna, czy ten splot można już zaliczyć do żakardowych, ale jest prześliczny. Podobno ta tkanina również pochodzi z kolekcji Dolce & Gabbana.

Poza sklepami (stacjonarnymi i tymi w internecie) są jeszcze sprzedażowe grupy na Facebooku, secondhandy, aukcje internetowe (jak Allegro) czy portale ogłoszeniowe. Praktycznie wszystkie źródła już przerobiłam, może poza OLX. Przy zakupach od prywatnych osób zawsze staram się uważać i sprawdzać reputację sprzedającego. Unikam ryzyka i nie poddaję się pokusom, choć zdarzyło się ostatnio, że zachwyciłam się nomen omen dresówką i ją kupiłam (o wiele za dużo, ha, ha!) Z Allegro już dawno zrezygnowałam, choć wspominam zakupy całkiem pozytywnie. Szmateksy odwiedzam ostatnio głównie w Szwecji - tam jest super, aczkolwiek przy identyfikacji tkaniny trzeba polegać na własnym oku i chwycie. Za to ceny są super. :)

Wszystkie materiały na zdjęciach należą do mnie i jest to naprawdę niewielki procent mojego stanu posiadania. ;) Najwidoczniej daje się znaleźć coś ładnego na rynku, choć wtopy też zaliczam. Do kilku sklepów regularnie powracam. Z pięknymi materiałami jest tak, że strach je ciąć, żeby nie zniszczyć. :) Z drugiej strony, trzeba jakoś zwalniać miejsce na nowe nabytki, prawda?



Koronkowy początek roku

$
0
0




Wszyscy już pewnie zrobili podsumowanie starego roku i listę postanowień na nowy rok, a u mnie pustki. Nie, żebym nie miała o czym pisać, mam. Nie, żebym nie miała o czym pisać, mam. Tylko często przychodzi mi na myśl, że brakuje tu, w internecie, miejsca dla mnie. Nie szukam taniej popularności. Nie mam zamiaru sprzedawać bloga za lajki i zmieniać się pod dyktando trendów. Blogerzy stali się niewolnikami cyferek. Ilości wyświetleń, komentarzy, polubień na Fejsiku. A gdzie się podziała bezpretensjonalna radość tworzenia? Każdy chce uchodzić za eksperta, produkując porady, tutoriale, marząc o współpracy z jakąś znaną firmą. Bloger-człowiek zmienia się w blogera-tubę sponsorów. 
Nie lubię też na blogach takiego lukrowanego dobrego humoru i optymizmu kojarzącego mi się z sesjami u coacha, który każe być zawsze kreatywnym, widzieć szklanki do połowy pełne i absolutnie każdy błąd pokazywać jako szansę nauki na przyszłość. Chciałoby się zapytać, czy przypadkiem bloger nie zażył przed pisaniem posta środków poprawiających nastrój.  Ale może to ja mam problem z nieustającą dysforią, nie wiem. :)




Miniony rok był ciężki i bardzo intensywny. Chyba jestem z niego zadowolona. Uszyłam zaskakująco dużo rzeczy, zważywszy że wcale nie miałam na szycie dużo czasu, a nieraz nawet maszyny pod ręką zabrakło (na wyjazdach, zaplanowanych i nie). Nie wszystko jest udokumentowane na blogu. Tworzę ubrania i chodzę w nich, ale jakoś umykam zdjęciom. :) 

Za to kupowanie tkanin i dzianin idzie mi fantastycznie! Ze Szwecji przywiozłam zbiory zahaczające o granice zdrowego rozsądku, ale i tak potem dołożyłam do nich pamiątkę z Mariboru i mnóstwo zdobyczy z polskich sklepów. Myślę, że większość osób po zobaczeniu rozmiarów mojej kolekcji zemdleje. :D Możliwe, że i jak w końcu poczułam lekki przesyt. Do czasu, gdy odkryłam łódzkie koronki.




Jak na obdarzoną uczuciem lokalnego patriotyzmu łodziankę, wykazałam się niezłą ignorancją nie znając wcześniej firmy Fako. Chociaż nie, kojarzyłam nazwę, ale bardziej z klasycznymi firankami, których obecność w moim życiu skończyła się wraz z pożegnaniem mojego domu rodzinnego. :)  A zakład tymczasem istnieje  od kilkudziesięciu lat i produkuje nie tylko firanki, ale także niesamowite koronki odzieżowe, które są tak fajne, że  ponoć można je nawet zobaczyć na wielu naszych celebrytkach, a także podejrzeć w modowych pismidłach. I ja o tym do grudnia nie miałam zielonego pojęcia! Ale jak już nabrałam pojęcia, to natychmiast zaopatrzyłam się w kilka wzorów (a jest ich setki, życia by nie starczyło, żeby je wszystkie przeszyć). I te oto koronki są prawdziwymi bohaterkami pierwszego posta w 2018 roku. Czy nie są ładne? Choć puryści surowcowi będą kręcić nosem, bo to czysty poliester. Zawsze można dodać naturalną podszewkę, a przynajmniej kolor nie będzie zbyt szybko płowieć. :)




Postanowień noworocznych nie robię, aczkolwiek z tych koronek chcę coś uszyć, nie mogą zalegać w nieskończoność w pudłach. Muszę tylko znaleźć odpowiedni fason i coś pod spód - może w tym samym odcieniu, a może kontrastowym? Zobaczymy. :)

A inne postanowienie, z którym noszę się od dawna, więc trudno je podciągnąć pod styczniowe rezolucje, to zmiana nazwy bloga. "Tfurczy" pisany z błędem przestał już dawno mnie bawić, zresztą czasem wbrew intencjom był brany na poważnie i to było zupełnie bez sensu. Bo co za twórczość tu prezentuję, żeby o TWÓrczości gadać? To jest taka "tfu" tfurczość, eee twórczość. Ale dowcip się przejadł i pojawi się nowa nazwa. Nie wiem jaka. Nie mogę się zdecydować. :) Ale jak się pojawi, to się nie zdziwcie, to będę nadal ja. :)



Jeśli mnie nie ma, to i tak trochę szyję

$
0
0




Powiedzmy sobie wprost: ja o owerlok to nie jest na razie dobrana para. Precyzja, jaką wyćwiczyłam na zwykłej maszynie do szycia, w przypadku szycia dzianin na owerloku nie znajduje miejsca. No dobrze, można uszyć bluzę szybko, Taaak, zszywanie i obrzucanie za jednym zamachem przemawia do wyobraźni. Ale nierówne szwy są faktem dokonanym i trudno czasem naprawić błędy, jeśli jednocześnie noże podocinały materiał tu i ówdzie. ;) 

Ogólnie męczą mnie późnozimowe bolączki. Nie mam się w co ubrać. Przez ostatnie miesiące (a może już lata) próby zakupów ubraniowych kończą się tak samo, czyli skrzywioną miną i wyjściem ze sklepu.  Jeśli mam kupić skrzywioną na szwach koszulkę z latającymi nitkami, to w zasadzie mogę podobną wyprodukować w domu i być może wyjdzie taniej. Czy przyjemniej to zależy. Jedyny problem to brak czasu. Plany szyciowe mnożą się, całkiem konkretne, ale co z tego, skoro doba nie chce się rozciągnąć do 36 godzin co najmniej? A tymczasem szafa zamienia się w zbiorowisko łachów z biletem w jedną stronę na śmietnik. Co gorsza, okazuje się, że jeśli własnoręcznie wykonaną rzecz nosi się często, to taka rzecz również ulega zniszczeniu. Na przykład moja bluza w tygryski z zeszłorocznej jesieni właśnie umiera, bo czarny nadruk po dwóch praniach zabrudził białe elementy i dzianina cały czas wygląda na zabrudzoną. Ech. Z kolei moja zielona sukienka nabyła trwałą plamę na krawędzi spódnicy. Ech razy dwa.




W ramach odbudowywania garderoby uszyłam  bluzę. Wzięłam dzianinę punto o ciekawym składzie: 70% włókien poliamidowych, 25% wiskozowych, 5% lycry. Ciekawe, bo w podręcznikach poleca się dokładnie odwrotną proporcję poliamidu i wiskozy, dlatego że to wiskoza zazwyczaj odpowiada za komfort użytkowania - chłonie wilgoć i jest mimo wszystko z naturalnego surowca. Poliamid to syntetyk i zazwyczaj cieczy nie wchłania w wystarczającym stopniu. Ale trzeba pamiętać, że cecha włókna to jedno, a cecha dzianiny to drugie - splot dzianiny, wygląd i struktura przędzy mogą wiele zmienić w odczuciach użytkownika. Te moje punto jest bardzo miłe w dotyku i miękkie, nie przypomina w chwycie punta poliestrowego. Wiecie, że poliamid był pomyślany jako zastępca wełny? Coś w tym jest, choć największą karierę zrobił pod postacią nylonowych pończoch. :)




 Bardzo fanie szyje się poliamid. Wspaniałe jest to, że bardzo łatwo można go ukształtować żelazkiem, wystarczyć ustawić je na jedną kropkę i dać trochę pary, wszystkie zmarszczki ładnie się wymodelują. i wyprostują. Dzianinę wzięłam standardowo z Tesmy, mają tam więcej kolorów i myślę nad dokupieniem czerwieni lub zieleni, czegoś weselszego na wiosnę.





Swoją drogą bluza miała wyglądać trochę inaczej. Miała mieć falbanki i trochę inny krój rękawów, ale okazało się, że na takie zbytki potrzeba dobre pół metra więcej materiału. To może następnym razem. :)  Tymczasem na stole jest już skrojona bluzka w baloniki. Będzie miała dekolty z przodu i z tyłu. Już niedługo wiosna! Teraz może być już tylko lepiej, prawda?





Wersejz

$
0
0




Na początku było słowo... nie, na początku był pomysł... Nie, też nie. Otóż pewnego dnia poszłam do sklepu z tkaninami po coś na letnią bluzkę. I wiecie, nawet coś wybrałam. Nie tak, że poszłam po jedno, a wyszłam z czymś inny, jeśli chodzi o zakupy szmat, nie rozumiem słowa "zamiast". :) Wybrałam sobie dzianinę, a potem niestety podeszłam do półki z żakardami, a tam moim oczom ukazała się mała piramida kuponów ze wzorami Versace. Czy można sobie odmówić tak szalonej tkaniny? Nie można. Zasługujemy na nią, wszystkie szyjące. :)




Wymyśliłam prostą spódnicę, bo koszt materiału nie pozwalał na wiele szaleństw. Fason lekko zwężający się do dołu plus duże kieszenie. Zastanawiałam się tylko, ile dać luzu, bo standardowy 1cm (na połowę obwodu, czyli 2cm na całość) wydawał mi się niewystarczający. Na wszelki wypadek skroiłam szersze zapasy po bokach, żeby po przymiarkach móc dodać kolejne 2cm w obwodzie. Poza tym całość konstrukcji była wykonana książkowo, nic nie kombinowałam.
 
Baaaardzo miło szyje się takie tkaniny. Ale to baaardzo. :) Przez ostatnie miesiące działałam głównie z dzianinami. Miałam chęć bawić się owerlokiem, to raz, a po drugie, brakowało mi zwykłych codziennych ubrań, które nie będą przeszkadzać w ruchu i dadzą się łatwo wyprać. Ale co tkanina, to tkanina. Z dziką przyjemnością wzięłam w obróbkę ten żakard. Mniejsza z metką, miło po prostu pracować z dobrą jakością, kiedy materiał słucha się krawcowe - nic się nie wyciągało, nic nie marszczyło, radosne kolory nie przygnębiały. ;) I tak w parę wieczorów powstała spódnica:





Większe zapasy przydały się, bo po przymiarce było mi jednak dosyć ciasno. Jednak  grubość materiału, objętość szwów i brak elastanu w składzie robią różnicę, poza tym tutaj jeszcze są kieszenie, do których wypadałoby mieć możliwość wsunąć ręce, i zwężający się dół, przez który w pierwszym momencie myślałam nad zredukowaniem chodzenia na rzecz leżenia i pachnienia (i to pomimo dwóch rozcięć z przodu). A tak przy okazji, wiecie, co kiedyś powiedziała Anja Rubik? Że jeśli chcemy dobrze wyglądać, to ubranie nie może być wygodne. Coś w tym jest, jednak po krótkim zadumaniu postanowiłam podarować sobie te dodatkowe centymetry w tyłku. Dzięki temu jest szansa, że będę mogła w tej spódnicy wsiadać do auta, a nawet siedzieć. ;D
  

Kieszenie to must have, bez kieszeni nie ma życia... :)

Obłędna faktura, żaden druk nie zastąpi efektu prawdziwej sztuki tkackiej.

Postanowiłam wysnobować się na wykończenie z wyższej półki (a jednak... marka robi coś na głowę;)) i wykończyć wewnętrzne brzegi lamówką. Prawie się udało. Okazało się, że atłasowa lamówka z moich zapasów, fabrycznie zaprasowana) jest za wąska, żeby objąć miejsca styku więcej niż dwóch warstw. Druga, niezaprasowana, też, aczkolwiek dzięki niej udało mi się ładnie wykończyć dolny brzeg spódnicy. Do szwów bocznych i tych z przodu, chcąc nie chcąc, uruchomiłam owerlok. Singerowi nawet powieka nie drgnęła, kiedy jechał po zgrubieniach. Najwidoczniej luksus go nie onieśmiela. 

Wylamowane brzegi podszyłam ręcznie i nawet było to całkiem przyjemne. Mam nadzieję, że wyszło nieźle. Trochę mi żal, że nie osiągnęłam 100% założeń.



 



 


Tak sobie myślę, że 10 lat temu, kiedy odnawiałam swoją przyjaźń z maszyną, na myśl o cięciu i szyciu takiej tkaniny pewnie bym dostała palpitacji serca. A teraz? Rachu ciachu i po strachu. Nie martwił mnie nawet fakt, że moja konstrukcja prawdopodobnie ma jakieś błędy. Pewnie ją jeszcze wykorzystam do innych projektów, a co.

No. I skoro już mamy na blogu Versace to czas na inne haute couture. Strasznie się ostatnio zakręciłam Diorem i wzorami Dolce&Gabbana. W sumie, nawet nie wiedziałam, że można dość łatwo dostać tkaniny i dzianiny najlepszych domów mody. Już pomijam fakt, że większość jest jednak droga i czasem żal je zniszczyć brakiem umiejętności. Ale może czasem można sprawić sobie mały kuponik? Bo właściwie, licząc koszta, spódnica kosztowała mnie mniej niż niejedna sieciówkowa. No to chyba nie jest to niebotyczny pułap. Jeśli zwykła, drukowana dresówka może kosztować 5 dych i jest kupowana bez wahania przez początkujące krawcowe z małym jeszcze doświadczeniem, to chyba nie cena jest tu granicą. Mechanizm wydawania pieniędzy to ciekawa rzecz. Mnie kręci wszystko - wzór, jakość, surowiec, kraj pochodzenia, marka oczywiście też. I cena. :) I czasem wysupłam z portfela znacznie więcej niż powinnam, czasem ręka ani drgnie, portfel zostaje w kieszeni. I sama nie wiem czemu :)





Szycie dla innych (chwalę Ottobre Family)

$
0
0




Nie lubię szyć dla innych.  Unikam też prezentów szyciowych, bo to, że mnie się podobają moje dzieła, nie znaczy, że każdy będzie równie zachwycony. Choć już od dawna nie zwracam uwagi na to, że noszę samodzielnie uszyte ciuchy i nie wyróżniam ich spośród reszty "kupnych" ubrań, dla innych one wciąż mogą się wydawać średniej jakości rękodziełem a nie efektem solidnego rzemiosła. No trudno, mało prawdopodobne, żebym kiedyś osiągnęła biegłość krawcowej od Diora, ale miło mi z moimi autorskimi ciuchami i tylko nie chcę nimi uszczęśliwiać innych na siłę.

Ale czasem jednak szyję dla kogoś. Drobiazgi typu torba shopperka. Na ubiegłą gwiazdkę uszyłam dzieciom z rodziny kocyki z minky i podobno się spodobały. Raz zaprojektowałam i uszyłam sukienkę i to był akt odwagi, bo konstrukcja była moja i pierwszy raz robiłam rękawy (które udały się już za drugim razem ;D). Bywało też tak, że któraś ze znajomych dziewczyn chciała przygarnąć moje własne ubrania, z którymi chciałam się już rozstać (o dziwo, nie robi mi problemu oddawanie swoich szytych kiecek, chyba na zasadzie "widzą gały, co biorą";)).

No i mam jeszcze swojego króliczka doświadczalnego zwanego małżonkiem. :D

U niego wszystko, ale to absolutnie wszystko musi być tip top. Nie, to nie jego wymagania, tylko moje! Nie chcę, żeby wyglądał na ofiarę mojego hobby, dlatego unikam szycia mu ubrań. Nie mam wyćwiczonego oka do męskich strojów, poza tym uważam, że jest dorosłym facetem i może spokojnie iść sobie coś kupić. Ha! Szkoda tylko, że o ile faktycznie na zakupy można go wyciągnąć, to zmuszenie, żeby coś przymierzył, jest jak dręczenie niewinnego aresztanta. Dlatego też w pewnym momencie postanowiłam wziąć się w garść  i coś mu jednak uszyć. Na przykład bluzę.



A więc to była cała skomplikowana operacja logistyczna. Najpierw trzeba było znaleźć odpowiedni wykrój. Burda odpadła, bo jak raz szyłam koszulę, to wymagała zdecydowanie za dużo poprawek. Znalazłam przypadkiem Ottobre Family z męskimi wykrojami i to był strzał w dziesiątkę! Ottobre jest już dostępne w niektórych polskich sklepach, więc nie musiałam ściągać go od wydawcy. Potem należało znaleźć materiał. Przerobiłam już wiele sklepów z dzianinami dresowymi i zawsze miałam zastrzeżenia do jakości. A tutaj nie mogło być kompromisów, bo przyszły użytkownik bluzy raczej nie szczypie się z ciuchami i dresówka musiała wytrzymać intensywną eksploatację. I tu też się całkiem udało, znalazłam sklep stacjonarny w Łodzi i po osobistym wymacaniu i kontroli odcienia (musiał być "noszalny" kolor) zakupiłam dwa metry ciemnoturkusowej pętelki. A potem pozostało tylko szycie. Ile się biedny mąż musiał nasłuchać o moim znikomym talencie i braku umiejętności, to wie tylko on i ja. Oczywiście była dreprecha (jestem beznadziejna w szyciu....), stany lękowe (na pewno nie wyjdzie! na pewno!), rezygnacja (rzucam szycie... na zawsze) i w końcu akceptacja (no i trudno, wyjdzie jak wyjdzie). A chodziło przecież o prostą bluzę :D No, ale dla męża...


Model nazywa się Cloud Gray - to ta szara bluza na panu z tyłu.





No i wyszło naprawdę ok. Wykrój idealny! Nie wiem, jakie algorytmy stosują projektanci Ottobre, ale oni potrafią konstruować casualowe ciuchy. Swego czasu szyłam sobie bluzkę dzianinową, w zeszłym roku trzy bluzy (obie są na blogasku), wszystkie nie wymagały w zasadzie żadnych poprawek ( jedynie w jednej dla kaprysu przemodelowałam rękawy w zakładki. Są wygodne, nie krępują ruchów i łatwe do modyfikowania. Okazuje się, że męskie modele też takie są.  Pierwsze założenie nowej bluzy okazało się całkowitym sukcesem, zarówno dla użytkownika, jak i dla krawcowej. :)




Oczywiście skoro tak zajefajnie mi z nią poszło, to będą następne. To jest jednak miłe, kiedy doceniają naszą pracę. :)




Pieskie życie

$
0
0




Aktualny sezon pod względem modowym ogromnie mi się podoba. W końcu pojawiły się w sklepach zielenie. Nic to, że ponad pół roku po tym, jak były nowym trendem. Teraz to już właściwie moda dla mas, ale cóż to znaczy dla prawdziwych wielbicieli. :) Kiedyś już miałam fazę na kolor zielony. Było to w okolicach matury, nie śmierdziałam groszem, ale udało mi się skompletować zieloną koszulkę, zieloną spódnicę i zielone buty. Wszystko w ukochanych odcieniach khaki i oliwki. Koszulka była niemożliwie syntetyczna i przeraźliwie ciasna, ale przy 47 kilogramach wagi to nie był problem. Spódnica była do ziemi, bo inne długości były niegodne mojej ahhhrttystycznej natury. Zielone mokasyny to był prawdziwy strzał - ciężko było znaleźć kolorowe buty, a buty mieszczące się do tego w budżecie to już był prawdziwy łut szczęścia. Mnie się udało, w dyskoncie wyhaczyłam piękne, lakierowane, groszkowe mokasyny. Kochałam je, choć nie nadawały się nawet na najlżejszy deszcz (przez szwy lała się woda litrami). A ubrana w  zielony outfit czułam się niemalże jak Picasso, choć on jest kojarzony raczej z okresem błękitnym. :)
Mój zielony okres skończył się wraz ze śmiercią mokasynków z rąk (łap? zębów?) mojej ówczesnej psiej rezydentki, George, która pozostawiona pewnego dnia sama w domu pogryzła je z tęsknoty.

No, a teraz znów mamy tę zieleń. Zauważyliście, jak się wkradała w nasze łaski? Zaczęło się od roślinnych motywów, realistycznych nadruków na materiałach. Dresówki w monstery święciły triumfy. Zaczęto wypuszczać tekstylia do domu, sama kupiłam obrus w liście i kwiaty. IKEA wypuściła komódkę w kolorze soczystej trawy. Trochę zielonego tu i tam, i w końcu przestano się bać pełnego wybarwienia na ubraniach i teraz można dostać nawet płaszcz puchowy w kolorze butelkowym.

Ja sobie sprawiłam dwie zielone koronki. Jedna ma wzór drobnych kwiatków i odcień ciepłej zieleni, druga to imitacja skóry krokodyla w kolorze ciemnoszmaragdowym. Szczerze mówiąc ten krokodyl mnie zachwyca! A dodatkową radość sprawia mi fakt, że zaprojektowała go moja koleżanka z pracy. :) Na zdjęciu tego nie widać, ale wzór jest bardzo plastyczny, przy odpowiedniej podszewce nabierze odpowiedniej głębi i zaplanowana sukienka, myślę, zrobi wrażenie.

Bo w ogóle zwierzęce motywy to drugi mocny trend w tym sezonie. Długo szukałam idealnej panterki i w końcu ją znalazłam w łódzkim sklepie. Aczkolwiek jest ideałem jedynie pod względem motywu, bo strukturalnie to niestety zwykła, nadrukowana dresówka. Nie cierpię białych spodów takich dzianin. Po pierwsze czasem wystają podczas noszenia i wygląda to kiepsko, po drugie, biel prześwituje na mocno eksploatowanych szwach (szczególnie gdy nadruk jest ciemny); po trzecie, niewybarwione włókna mogą w trakcie eksploatacji wydostawać się na wierzch (tak się stało w jednej mojej sukience i wygląda to słabo). No, ale dresówkę kupiłam. Na zdjęciu powyżej jest na samym dole. A na samej górze inna panterka, mniej idealna, ale za to welurowa. :)




Wygląda na to, że jakiś plan na szycie na sezon zimowy zrobiłam.

... ale faktem jest, że od 10 listopada nie dotknęłam nawet maszyny. Co więcej - pochowałam wszystkie akcesoria, wszystkie szmaty, rozpoczęte projekty. Bez ceregieli zgarnęłam wszystko, kawałki wykrojów, pojedyncze igły, gazety, nożyczki, do niebieskiej torby z Ikei i schowałam pod biurko. 
Zrobiłam sobie niechcący niezaplanowany detoks. Marzę o spódnicy w panterkę, ale na myśl o krojeniu czułam niemoc. Wolałabym, żeby ktoś mi ją podał gotową do założenia. Miałam konkretne plany na sukienki i bluzki i wszystkie wydały mi się zbyt trudne do zrealizowania. To oczywiście nieprawda. Wiem, że umiem szyć na przyzwoitym poziomie, choć pewnie nigdy nie będę profesjonalistką.  

Ale czasem, po prostu, szycie to tylko niewiele znacząca zabawa szmatami. 


HRABINA JAMES aka JIMBO, LADY DEMENTOR, spoczywająca na kocyku z minky, który jej pańcia uszyła.

 
Zaczęłam pisać ten post jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Zamierzałam troszkę pomarudzić, ponarzekać na swoje kompleksy i niechęć do szycia. Ale przerwałam pisanie, kiedy moja psica zachorowała.

Urodziła się w budzie. Jej właściciel był lokalnym pijakiem, któremu kiedyś zabrakło na wódkę i pod monopolowym zaczepił mojego brata z propozycją sprzedaży szczeniaka. Brat się zgodził i kupił małą suczkę specjalnie dla mnie jako pocieszenie po utracie George, o której wspomniałam wyżej. Nazwałam młodą James, bo fantazji nigdy mi nie brakowało :D ale na co dzień posługiwałam się zdrobnieniem - Jimbo. Możecie sobie wyobrazić, jakie trudności mieli ludzie, żeby ogarnąć takie imię w połączeniu z płcią żeńską! Mój tata nawet nie próbował, nazwał ją Muszką - a ona nie miała zupełnie problemu z reagowaniem na oba imiona, a później także na szereg zdrobnień - Jimbek, Jimbowata, Mucha, Misia, jak również Maszcośdobrego, Idziemynaspacer, Chodźnadwór (trzy ostatnie działały chyba nawet niewypowiedziane głośno). O dziwo, zupełnie nie reagowała na Przebrzydłegosierściucha. ;)
Jimbo była nieusłuchanym, samodzielnym, upartym dzikusem i długo myślałam, że nie da się z nią wyjść poza najbliższą okolicę, że genetycznie chyba uwarunkowana mentalność psa podwórkowego nigdy z niej nie wyjdzie. Myliłam się :) Nauka czystości trwała jakieś dwa tygodnie. Okazała się wspaniałą towarzyszką wycieczek, rzadko wymagającą smyczy, czystą i posłuszną. Nigdy nie była psem do przytulania, ale miała silnie rozwinięte poczucie przynależności do stada. Jeździła ze mną wszędzie, była wiele razy nad morzem, była w górach, pływała promem, mieszkała nawet w Szwecji i zawsze była obok. Kiedy robiłam zdjęcia na bloga, czasem właziła w kadr. Gdy kroiłam materiał na podłodze, to łapą pomagała go trzymać. Chętnie dzieliła się cudzym śniadaniem. 
Tresury nie uznawała, na komendę "siad" się kładła, na komendę "leżeć" uparcie stała, na komendę "daj łapę" zaczynała szczekać. :) Ale z drugiej strony - kiedy już była stara i niedołężna i kilka razy jej powiedziałam, że to trochę wstyd załatwiać się na chodniku (aczkolwiek sprzątaliśmy po niej), to później do końca próbowała wdrapać się na trawkę.
Długo była sprawna i niezależna. W zasadzie prawdziwa starość przyszła dopiero w tym roku, grubo po skończeniu przez nią 17 roku życia. Zaczęła chorować, ale była bardzo dzielna, patrzyłam na tę niesamowitą siłę charakteru, wolę życia i głupio mi było narzekać na własny katar. ;) Bardzo byłam z niej dumna. Im bardziej niedołężniała, tym więcej czułości we mnie budziła, tym mocniej chciałam być przy niej. Uparłam się, że pojedzie jeszcze z nami na wakacje, długo szukałam odpowiedniego pensjonatu, żeby mogła pojechać i nacieszyć się nowymi zapachami. Potem jeszcze pojechała na grilla za miasto i próbowała wychowywać młodego psa gospodarzy. Jeszcze udało się odwiedzić z nią nową kawiarnię na osiedlu, posiedzieć na osiedlowej ławce. Wiedziałam, że czas się nam kończy.
Zdążyła skończyć 18 lat. Odeszła tydzień później, 2 stycznia 2019 roku.

Spieszcie się kochać swoje psy, bo one zawsze żyją za krótko.

Ale życie się toczy dalej, chyba znów będę szyć, choć mam nieuzasadniony żal do świata, że już nie muszę sprzątać kudłów z podłogi, żeby w ogóle ruszyć z krojeniem.  Sezon nadal trwa, te zwierzęce wzory i zielenie są naprawdę upajające, a koronki takie romantyczne... Trzeba wrócić do myślenia o błahych rzeczach, już niedlugo wiosna, a blog nie może w nieskończoność porastać kurzem. :)

Trzymajcie się :)



Prosimy o wiosnę!

$
0
0




Dzień dobry! 
Pouzupełniałam zaległości w blogosferze i widzę, że się pozmieniało! Zrobiło się bardzo ambitnie w dziedzinie szycia: nawet jeśli człowiek dopiero zaczyna, to zaraz musi uszyć płaszcz i wygrać w jakimś konkursie (a uczestniczyć we wszystkich, a już na pewno w internetowych wyzwaniach). A u mnie tymczasem po staremu. Ciągle szyję takie same spódnice. :)




Spódnica z panterkowej dzianiny welurowej ma fason, jaki pokazywałam na blogu wielokrotnie. Nic nie poradzę, że w takim wyglądam całkiem korzystnie, poza tym szyje się go całkiem prosto i szybko, pomijając oczywiście mordercze marszczenie. Nigdy nie pozbędę się tego napięcia w żołądku towarzyszącego marszczeniu, żeby tylko fałdki wyszły równo, żeby nic się nie popsuło! Bo prucie szwów na rozciągliwym welurze to coś, co mogłabym ewentualnie polecić jakiejś nielubianej osobie. ;) Reszcie radziłabym używać sprawdzonych wykrojów w celu maksymalnego wyeliminowania pomyłek. Ale co ja mówię, teraz szyjący są ambitni i nie boją się niczego, chyba tylko ja zostałam po staremu leniwa... ;))




Materiał kupiłam w łódzkim Jazz&Silk, właściwe wcale go nie planując, bo na co komu takie chimeryczne coś (oj, nie jest najłatwiejszy w obróbce...), ale wzór panterkowy mnie przekonał. Cały zimowy sezon przechodzę fazę koloru zielonego i wzorów zwierzątkowych, więc wiadomo - nie mogłam przejść obojętnie nad takim drukiem. ;) Kupiłam półtora metra i zużyłam praktycznie wszystko, więc sami się domyślcie, ile poszło na marszczenia...

...których objętości na żywo praktycznie nie widać! Materiał jest ciężki i lejący. Choć ostatnio zaczęłam się zastanawiać poważnie, czy nie przesadzam z przesadną sutością sukienek i spódnic, to tutaj uważam, że mniej marszczeń wyglądałoby źle. Za biednie, zbyt tandetnie.










Wiecie, co trzeba zrobić, żeby w końcu na nowo przekonać się do robienia sobie zdjęć i publikowania ich na blogu?

Trzeba schudnąć 8 kilogramów!. :D



Zielony dzwonek

$
0
0



Mam wrażenie, że im więcej szyję, tym bardziej nie mam się w co ubrać. Bo to jest tak: jeśli szyję, to nie kupuję w sklepach. Ale jeśli szycie mi nie wyjdzie, to nie mam ani uszytego ciucha, ani kupionego. :)

Tylko wciąż przybywa w domu materiałów, coś niesamowitego...

Ale do rzeczy. Ponieważ, jak wiadomo czytelnikom, przechodzę w życiu okres zielony, zaczęłam szyć zielone ubrania. Proces powstawania zielonej, koronkowej spódnicy, pokazywałam na Fejsiku, cały czas czeka na ładne fotki (jeszcze jej nie wkładałam). Po tej spódnicy powstały zieloniutkie spodnie wg wykroju z Burdy, ale one nie doznały zaszczytu udokumentowania, bo po prostu nie spodobały mi się i chyba będą używane jedynie podczas obierania kartofli. A trzecim zielonym tworem jest dzisiejsza bohaterka, spódnica - dzwoneczek.

Chciałam fason, który będzie gładko leżał na biodrach, ale będzie rozszerzał się na dole. Wymyśliłam krój złożony z sześciu mocno się rozszerzających paneli. Taki właśnie dzwonek. Zanim przystąpiłam do krojenia ślicznej dzianiny punto, dopadła mnie stara choroba, pt. "musi być na dole SZEROKO", zatem dorzuciłam godety. Ale takie malutkie. :)




Papierowy wykrój to był banał do wyrysowania, co nie oznacza, że obyło się bez poprawek. Otóż, wcale nie jest obojętne, w którym miejscu panel będzie się rozszerzał. Istotny jest także materiał, z którego powstanie spódnica. U mnie użycie stosunkowo ciężkiej dzianiny spowodowało, po pierwsze, że część karczkową muszę skrócić, a po drugie, zapasy na szwy są zbędne, bo wszystko ładnie się dopasuje.  Ale to wyszło podczas przymiarek. Nie wiem, czy wszyscy prawdziwi konstruktorzy potrafią przewidzieć z całą dokładnością wygląd gotowego ubrania zanim wyrysują pierwszą linię na papierze. Ja nie umiem i zawsze mam na koniec element zaskoczenia. I bardzo pracuję nad tym, żeby zaskoczenie nie wiązało się z rozczarowaniem.





Na wieszaku spódnica prezentuje się bardzo smętnie, jej dzwonkowatość znika, ale w sumie można było się tego spodziewać, punto przy całym swym ciężarze jest bardzo lejące i miękko się uklada. Godety właściwie nie robią różnicy, więc ewidentnie miały być jedynie wsparciem psychologicznym dla projektantki. ;)

A czy wiecie, jak trudno kupić zielony suwak? No, w Łodzi trochę za tym pochodziłam. Tutaj jest wszyty zwykły suwak (nie kryty), w sumie nawet chciałam, żeby był bardziej widoczny. Tak jakoś sobie uwidziłam.




Zdjęcia powstały w Piotrkowie Trybunalskim, który odwiedziłam ostatnio przejazdem. Trochę było chłodno, więc niestety nie czułam się na siłach pozbywać się kurtki, zresztą byłam tuż po okrutnym przeziębieniu. Wiem, trochę się powtarza stylówka z poprzedniego posta, ale ja zawsze robię zdjęcia "przy okazji", nigdy nie próbowałam bawić się w profesjonalne sesje i ostatnio właśnie tak się ubieram.









I patrzę sobie na te fotki i mrugam oczami, bo nie wiem - czy przypadkiem spódnica nie wymaga wyrównania na dole? :>  Jak sprawdzam na wieszaku, to raz wydaje się krzywa, a raz ułoży się tak, że żaden rąbek nie wystaje... Panele i godety mają różne promienie krzywizny i mogą różnie pracować, ale sama nie wiem. Chyba i tak to zostawię, jak jest, no, chyba że w gdzieś zrobi się ewidentny dziób.

A w ogóle, fason bardzo mi przypadł do gustu, więc już powstała kolejna panelowa spódniczka... Ale o tym następnym razem! :)





Czarny dzwon i spodnie do obierania kartofli

$
0
0


Kiedy już wymyślę sobie jakiś krój, nieważne czy spódnicy, sukienki czy innego stwora, drążę temat do znudzenia. Bo szkoda pracy poświęconej na opracowanie wykroju, wycięcie, dopasowanie do sylwetki, jeśli efektem ma być tylko jedna sztuka ubrania, prawda? Szczególnie jeśli przypadła nam do gustu. 

Szycie (i noszenie) ciągle tego samego można nazwać nudą. Albo stylem - zależy, którą nogą z łóżka wstaniemy. :D

Spódnica Zielony Dzwonek z poprzedniego posta mocno mi się spodobała. To dopasowanie na biodrach i falujący dół. Postanowiłam zrobić jeszcze jedną taką, ale z innego materiału. Mniej lejącego. Poszłam do ulubionego sklepu po tkaninę. A tam - szok, nie ma stałego pana sprzedawcy, który zawsze rozumie, czego potrzebuję i zawsze to znajduje. Jest inny pan! No nic, postanowiłam wytłumaczyć, co chcę kupić. A więc mówię, wie pan, to ma być spódnica z klinów i ma mieć godety, ale musi być trochę sztywna, ale nie za bardzo, ma uwydatniać konstrukcję, no rozumie pan, żeby było widać krój, nie za cienka, aha, i ma być CZARNA... i w duszy sobie myślę, czy ten miły sprzedawca nie zaciął się już na terminie godety... bo inne klientki w sklepie miały dziwne spojrzenie, albowiem ja tłumaczyć swoich myśli na język zrozumiały zupełnie nie umiem. Tymczasem pan niewiele myśląc podszedł do półki, zdjął z niej belkę czarnej tkaniny i mówi "no to chyba tylko to będzie dobre, widzi pani, jeszcze lekko się rozciąga w poprzek". A mnie zatkało, bo właśnie zapomniałam powiedzieć, że fajny byłby niewielki dodatek lajkry w tym poszukiwanym materiale, i gdyby nie była gniotliwa. Jednym słowem, dostałam tkaninę, która spełniła wszystkie moje życzenia, te wypowiedziane i te przemilczane. Takie rzeczy tylko w moim ulubionym łódzkim sklepie. :)




Przed krojeniem lekko zmodyfikowałam wykrój w stosunku do Zielonego Dzwonka - panele zrobiłam mniej rozłożyste, natomiast powiększyłam i wydłużyłam godety. Chciałam w ten sposób zoptymalizować zużycie tkaniny, bo przy takim fasonie serio zużywa się jej dużo. Dałam bardzo niewielki luz na biodrach, ok. półcentymetra, bo lycra miała zapewnić komfort i dopasowanie.

No i plan był dobry, prawda? Szkoda tylko, że podczas krojenia ułożyłam panele tak, że rozciągały się wdłuż a nie wszerz. :) Spuśćmy zasłonę milczenia na to, co robiłam potem, żeby spódnica mi nie ściskała moich tłuściutkich boczków :D




 


No i w sumie jestem zadowolona, założenia spełnione a jak schudnę z kilogram, to i obawa o pęknięcie suwaka zniknie. :)


No dobrze. W ostatnim poście wspomniałam, że uszyłam spodnie warte takich okazji, jak obieranie kartofli. Wykrój z Burdy "Szycie krok po kroku" 1/2019, sam w sobie całkiem fajny, uwzględnia kieszenie, marszczenie z tyłu (na gumkę) i gładki przód (nie podkreślający wypukłego brzucha). A do tego ma wielką zaletę, że można go po prostu wyciąć z arkusza bez odrysowywania. Szycie też nie jest wcale trudne. W moim przypadku część wymierzona na przedni pasek nie zgadzała się z szerokością spodni z przodu, choć trzymałam się wymiarów podanych przez Burdę. Musiałam kombinować, żeby szwy się zgadzały. Poza tym spodnie wyszły duuuże. Za duże. Nigdy nie miałam problemu ze spodniami z Burdy, wszystko zazwyczaj pasowało na długość, szerokość i objętość, ale tym razem w środku zmieściłby się kawałek drugiej Aire, a w talii nadal byłby luz. Tak, że ten. Owszem, mogłam skroić mniejszy rozmiar, więc nie ma tematu. 

Jak je porządnie podciągnę i zjem zestaw z McDonald'sa to są prawie ok. :D Nadadzą się na spacer, nie tylko do kuchni. :)





Z tej samej Burdy zdążyłam też wykorzystać wykrój na sukienkę i tu nie będę marudzić. Tzn. za bardzo marudzić.  Niedługo pokażę, co wyszło. ;)



Rzym taki insta

$
0
0




Jak tu pisać o Rzymie, kiedy już wszystko o nim napisano? Rzym to wielotysięczna historia, świadectwo europejskiej cywilizacji i kultury, serce chrześcijańskiego świata... ale moje pierwsze wrażenie było - o rany! jaki tu bałagan... ile aut... śmietników zupełnie bezstresowo wystawionych na główne ulice. Ludzi nie mających w zwyczaju ustępować z drogi, nawet jeśli chodnik pozwoli spokojnie się wyminąć bez kolizji. Życzliwość i otwartość tubylców też była ciężka do zauważenia. Żeby nie było, nie zauważyłam u Włochów otwartej wrogości, czy też nawet nieuprzejmości. Raczej duże zdystansowanie i taka zwykłą, dość dobrze ukrytą niechęć. Oczywiście zdarzały się wyjątki, jak na przykład moja gospodyni Marina. :) Większość jednak jest chyba zmęczona turystami. I nie ma się co dziwić! Czytałam opowieść o podróży do Rzymu na polskim blogu lajfstajlowym - pani bardzo emocjonalnie opisywała, że nie ma nic do powiedzenia o zabytkach, bo postawiła na "chłonięcie atmosfery miasta", co wiązało się z fotografowaniem cudzych balkonów, cudzych talerzy w restauracjach, zaglądaniem w prywatne życie Rzymian... hej, a gdzie jest uszanowanie prywatności tubylców? Czy wypada wciskać obiektyw w każde możliwe miejsce? Nawet w cudze żarcie? Nie chciałabym być mimowolną gwiazdą czyjegoś blogaska, bo komuś spodobało się, że, no nie wiem, dziergam na Placu Włókniarek Łódzkich.

A swoją drogą, obok największych atrakcji Rzymu całkiem łatwo można było zidentyfikować blogerki oraz gwiazdy i gwiazdki Instagrama. Były to zazwyczaj młode dziewczyny z rozwianym włosem i męskim fotografem na podorędziu, wyginające się w najróżniejszych pozach, wyczekujące chwil, kiedy przez milionową część sekundy nie ma obok tłumów, wspinające się na barierki... śmiesznie to wyglądało, a w efekcie teraz, po powrocie, słit focie influencerek nie mają już takiego uroku. Wydają się jedynie efektem produkcji wspomnień na potrzeby zasięgów a nie zapisem doświadczenia. Takie manufaktury wymyślonego życia.

No, ale ja też fociłam, i mój mąż focił i nawet robiliśmy sobie selfiki. :D

No dobrze, zaczęłam pisanie o Rzymie od krytyki, ale przecież byłam przeogromnie podekscytowana perspektywą odwiedzin Wiecznego Miasta. Starożytność była moją ulubioną epoką w historii od zawsze, swego czasu znałam mity greckie praktycznie na pamięć, zaliczałam książki tej tematyce (nie wyłączając "Quo Vadis"!), a na maturze zdawałam język łaciński. :D Tuż przed wyjazdem próbowałam odświeżyć sobie łacinę (w celu odczytywania antycznych napisów) i przetrzepałam Google Maps piksel po pikselu, żeby zaplanować najlepsze trasy zwiedzania. No i, oczywiście! Szukałam adresów sklepów z tkaninami. :D Tuż przed wyjazdem OBOWIĄZKOWO obejrzałam po raz kolejny "Gladiatora", no bo w końcu było tam Koloseum (i Joaquin Phoenix w roli Kommodusa), a także "Anioły i demony". :D

Wymyśliłam sobie, że wejdę do centrum miasta tą drogą, którą święty Piotr próbował uciec, ale przeszkodziły mu w tym niezwykłe okoliczności opisane przez Sienkiewicza. Via Appia, starożytna droga prowadząca do serca imperium - Forum Romanum -  istnieje częściowo do dziś, jedynie zyskała przydomek Antica. To świetne miejsce na spacer (baaardzo długi spacer) i zwiedzanie. Miejsca, gdzie padło słynne pytanie "Gdzie idziesz, Panie?" nie da się przegapić, bo stoi tam kościół i jest w nim nawet Sienkiewiczowe popiersie. Prócz tego można zwiedzić po drodze katakumby, mauzolea, posiadłość cesarza Maksencjusza albo posiadłość Kommodusa (tak! TEGO Kommodusa). Na koniec dochodzi się do murów Aureliana i wtedy już wiesz, że jesteś w Rzymie. :)


Quo vadis, Aire?


A co za murami? Ruiny, ruiny i jeszcze trochę ruin. Serio, Koloseum to niejedyne świadectwo potęgi Rzymu. Trzeba wejść i to poczuć. Jeśli już planujecie zainwestować w bilet wstępu do Koloseum, to koniecznie zarezerwujcie sobie dodatkowe 4 godziny na Palatyn i Forum Romanum, bilet jest wspólny do wszystkich trzech atrakcji. Starożytni Rzymianie cierpieli na gigantomanię, nie znali umiaru w niczym! Pozostałości po ich budowlach na wzgórzu palatyńskim robią przeogromne wrażenie, dają pogląd, jakie to wszystko było duże. Na przykład wspomniany wyżej Maksencjusz. Na terenie jego wiejskiej chatki kazał zbudować sobie stadion... tfu, circus. Na Forum Romanum zaczął budować bazylikę o długości, bagatela, 80 metrów, wysokości - chyba do samego nieba. I wcale się preferencjami nie wyróżniał wśród innych możnych ówczesnego świata. Bazylika do dziś stoi i choć jest ruiną, zapiera dech w piersiach (kawałek jest widoczny na pierwszym zdjęciu z prawej strony).






Niedaleko ruin jest Muzeum Kapitolińskie. Kolejne kilka godzin stracone dla świata! Zobaczymy tu słynną Wilczycę, która prawdopodobnie wcale nie była dziełem Etrusków, tylko powstała w średniowieczu (ale ja tam wolę wersję etruską!)




No i można spotkać słynnego Kommodusa! Zobaczyłam go i pomyślałam, "ej, ale zaraz, przecież Joaquin nie nosił brody, to popiersie kłamie". ;D Swoją drogą, Ridley Scott całkiem nieźle sportretował w filmie cesarza. To był naprawdę niezbyt miły facet. Wspominałam o jego posiadłości przy Vii Appii Antice? No cóż, pierwotnie to była willa pewnych braci, ale na nieszczęście spodobała się Kommodusowi, wskutek czego bracia nie skończyli dobrze, a majątek i willa trafiły w łapy cesarza. Prawdą jest również to, że Kommodus wychodził walczyć na arenę i że pomagał sobie zwyciężać poprzez niehonorowe zachowania (aczkolwiek mówią, że był silny i potrafił walczyć) - w filmie przed finalową walką rani Maximusa w bok. Taki zbój, o. Istnieje też jego popiersie w stroju Heraklesa/Herkulesa, zatem można do listy jego wad dopisać śmiało manię wielkości.


Kommodus taki dystyngowany :D

Spotkałam Cycerona. Mam do niego stosunek osobisty, albowiem to jego teksty tłumaczyłam na maturze. :) 




Po tym zwiedzaniu miałam jedną refleksję - najwięcej szczęścia (albo "szczęścia") miały te zabytki starożytności, które przejęło szybko chrześcijaństwo i zamieniło na kościoły. Koronnym przykładem jest Panteon, ale dowody na tę tezę znajdziemy w okolicach Palatynu i innych miejscach. I tak to wygląda, na antycznym Rzymie wyrasta Rzym świętych, męczenników, papieży... i artystów pracujących dla papieży. Kiedy zaczynamy zwiedzać kościoły rozsiane po mieście jak mak, zaczynamy doświadczać uczucia przytłoczenia, to Rzym bogaty i strojny, pełen dzieł sztuki, marmuru i niezliczonych świętych relikwii. Zwiedziłam wiele rzymskich kościołów. Absolutnie do każdego warto wejść. Te ściany wykładane marmurem... zdobienia ociekające złotem. Patos i majestat.


Wnętrze Panteonu



Wspominałam o megalomanii antycznych rzymian? Cóż, pycha i wielkie ego kwitły w Wiecznym Mieście przez wieki i kwitną nadal. Papieże dzielnie kontynuowali uprawianie monumentalizmu. Oto skromniutki nagrobek Juliusza II ze słynnym Mojżeszem autorstwa Michała Anioła:




Piszę skromniutki, bo pierwotnie projekt uwzględniał 40 postaci naturalnej wielkości. Julcio nie znał ograniczeń! No i miał pod ręką słynnego rzeźbiarza, którego eksploatował bez zahamowań. Jednakże plan gargantuicznego mauzoleum nie doszedł do skutku, bo o ile Michał Anioł był geniuszem, to jednak nie umiał się rozdwoić. Papież namówiony przez zazdrośników Bramantego i Rafaela kazał mu przerwać prace nad rzeźbami i w międzyczasie pomalować Kaplicę Sykstyńską, unieszczęśliwiając tym samym artystę, który malarstwa w ogóle nie cenił. Jednak ów chwycił za pędzel i cóż, znamy efekt. Bramanti i Rafael nie mieli chyba zbyt wesołych min, kiedy zobaczyli freski... :D A grobowiec? Juliuszowi się zaraz prędko zmarło a po jego śmierci rozsądniej zaplanowano oprawę  jego wiecznego spoczynku. Nie trafił nawet do Bazyliki św. Piotra, a jedynie do... Bazyliki św. Piotra w Okowach, o wiele skromniejszego kościoła. I tam właśnie wznosi się jego znacznie odchudzony grobowiec, który i tak robi ogromne wrażenie. Dość wspomnieć, że sama figura Mojżesza mierzy ponad 2 metry! A nad nią na swoim sarkofagu leży Juliusz, wyciągnięty zalotnie, zupełnie jak nie papież...

A skoro już jesteśmy przy sprawach kościelnych, zabawne jest tropienie w Rzymie śladów "Aniołów i demonów", trasę według książki Dana Browna opisują przeróżne przewodniki, listę miejsc do odwiedzenia podaje na przykład www.rzym.it. Jeśli mam być szczera, film podobał mi się średnio, jest nudny i tylko Ewan McGregor w nim błyszczy, samą książkę próbuję ambitnie zmęczyć już od ponad miesiąca i nadal nie doszłam nawet do połowy... ale w zaliczanie trasy pod znakiem illuminatów bawiłam się i było świetnie, bo przy okazji zaznajomiłam się z twórczością Berniniego. :)





Trzeba przyznać,  że zwiedzanie Rzymu to ciężka robota. Trzeba mieć do tego dobrą kondycję i bardzo wygodne buty. Komunikacja miejska jest niezwykle pomocna i wcale niedroga, ale czasem po prostu było żal wsiadać w autobus lub metro i odebrać sobie możliwość przechadzki po nieodkrytych jeszcze okolicach. W rezultacie przeżyłam najbardziej męczące wakacje w życiu. I chętnie pojechałabym jeszcze raz!




Jako rasowa blogerka zaliczyłam słit focię na Schodach Hiszpańskich :D Podziwiam instagwiazdki wyczekujące chwil bez tłumów, to prawie niemożliwe... i nienaturalne, Rzym jest zatłoczony i już.




Viewing all 67 articles
Browse latest View live